Gdy napastnik reprezentacji Czarnych Gwiazd – Agogo strzelił bramkę dającą Ghanie awans do półfinału Pucharu Afryki pewien starszy mężczyzna przyszedł do niego po meczu by wyrazić wdzięczność, ofiarowując mu za żonę swoją córkę.
Ghana była wtedy w piłkarskim niebie, czyli najdalej jak to możliwe od miejsca, w którym znajdowała się Kolumbia w 1994 roku. Samobójczy gol z meczu Mistrzostw Świata ‘94 kosztował Andreasa Escobara życie – został zastrzelony na lotnisku, po tym jak po jego błędzie Kolumbia musiała wrócić do domu. Między miłością a nienawiścią przebiega bardzo cienka granica. Szczególnie w sporcie.
Droga od zera do bohatera może być zaskakująco krótka – niestety droga z powrotem rzadko kiedy bywa dłuższa. Niedawno wysyłaliśmy na boiska Austrii i Szwajcarii 23 narodowych bohaterów pod wodzą trenerskiego geniusza, prawdziwego NapoLEOna ławki trenerskiej wartego każdych pieniędzy. Było śniadanie u premiera, podniosłe słowa i gromkie „LEOOOO!”. Były zapowiedzi powtórki zwycięstwa sprzed lat. Nikt nie śmiał wątpić w sukces – przecież to 23 bohaterów pod wodzą geniusza… 38 milionów ludzi wpatrywało się w ikonkę reprezentacji. Dlaczego tym razem miałoby się nie udać?
Jednak z chwilą, gdy zniknęła z balkonu pierwsza flaga wspierająca naszych rozpoczęło się „polskie piekiełko”. Tytuły gazet krzyczą, że NapoLEOn ma oddać kasę, portale internetowe zastanawiają się, który z naszych reprezentantów zasługuje na miano „piłkarskiego Rysia z Klanu”. Rozpoczął się plebiscyt na nowe hasło, które będzie wymalowane na autobusie reprezentacji. Stare jakby się zdewaluowało. Już nie „liczy się sport i dobra zabawa”. Teraz bardziej pasuje „My tu tylko przejazdem”, „280 koni, 24 osły”, „Tylko nie po twarzy” albo „Nam strzelać nie kazano”.
A kibice? Przecież wszyscy od początku wiedzieli, że nie może nam się udać, bo „nigdy nie będziemy grali jak Hiszpania, Holandia – z jednej prostej przyczyny… tam dzieci uczy sie od małego taktyki, techniki…”, „jesteśmy najgorszą drużyną turnieju, bez zwycięstwa, gwiazd i honoru”. Recepta jest jedna – „wywalić tych nieudolnych reprezentantów i zostawić tylko Boruca i Brazylijczyka.” No przecież „nie mogło być inaczej!”
5 tysięcy kilometrów na południe, w zupełnie innym kręgu kulturowym lamenty kibiców są jakby podobne. Dla Etiopii tegoroczne kwalifikacje miał być przełomowe. Po 40 latach reprezentacja Antylop Wayla miała wrócić tam gdzie jej miejsce – na sam szczyt. Okazja ku temu wydawała się być idealna, gdyż w grupie eliminacyjnej los przydzielił rycerzom św. Jerzego tylko jednego silnego rywala – Maroko. Pozostali przeciwnicy już nie byli tak wymagający – Ruanda to piłkarski średniak, taka afrykańska Chorwacja, natomiast Mauretania to zupełny outsider – w Afryce niewiele więcej znaczący niż Austria w Europie. Tym razem musi się udać! No bo dlaczego miałoby być inaczej?
Pewnie dlatego, że „piłka nożna jest dla Brazylijczyków i Argentyńczyków, nam pozostają biegi długodystansowe”. Piekło etiopskich kibiców po dwóch pierwszych porażkach niewiele różniło się od polskiego. Te same złote recepty – „Mądrzej by było przestać grać mecze międzynarodowe” – i te same przyczyny porażki – „Jeśli nic się nie zmieni w systemie szkolenia młodzieży to nigdy nic nie osiągniemy w piłce nożnej”. Ironia też wydaje się być znajoma – „W 1994 przegraliśmy z Maroko 0-5 teraz tylko 0-3, widać poprawę!”, „W tej sytuacji jakiekolwiek nadzieje mogą przysporzyć jedynie problemów gastrycznych”, „Lepiej porozmawiajmy o badmintonie…”.
Czasem jednak wystarczy bardzo niewiele by „banda nieudaczników, która powinna grać na boisku szkolnym szmacianą piłką” znów stała się drużyną narodowych bohaterów. Tydzień temu zwycięski gol Saida Saladina tchnął wiarę w serca etiopskich fanów. „Teraz wystarczy tylko wygrać z Ruandą i zremisować z Marokiem i gramy dalej!”. No bo niby dlaczego miałoby się nie udać?
Jeden turniej, jeden mecz, jedna bramka a świat jakby inny.
Piotrek Chmielewski