Przedstawiamy dwadzieścia książek nominowanych do nagrody Nike 2010. Dziś „Nocni wędrowcy” Wojciecha Jagielskiego – reportażowa powieść o dziennikarzu podróżującym do jądra ciemności
Jagielski opowiada o jednym z ponurych epizodów współczesnej historii Afryki: Bożej Armii Oporu stworzonej w Ugandzie przez samozwańczego proroka Josepha Kony’ego, złożonej z dzieci porywanych z domów i zamienianych w maszyny do zabijania. Dzieci zmuszano do brutalnego mordowania najbliższych, odcinając im w ten sposób drogę powrotu do społeczności, w której funkcjonowały odtąd jako nieodwracalnie naznaczone. Jagielski koncentruje uwagę na krajobrazie po bitwie. Opisuje m.in. ośrodek resocjalizacyjny, w którym dzieci cudem uratowane z partyzantki usiłują wrócić do normalności.
Choć wszystkie szczegóły są prawdziwe, kilka głównych postaci zostało ulepionych z wielu autentycznych osób, a główny bohater – sam Jagielski – boryka się z ambiwalencją własnego zawodu nakazującego pozyskiwać zaufanie, wyłudzać historie, a jednocześnie się nie angażować. Książka z jednej strony odwołuje się do stereotypu Afryki jako „jądra ciemności”, zakładniczki duchów i demonów, podlegającej niedającemu się przełamać fatalizmowi. Z drugiej – rozbraja ten demonizm, tłumacząc historię kraju od czasu dekolonizacji, pokazując uniwersalne mechanizmy zła, oddając głos dzieciom, niewinnym mordercom, których w domu nikt nie chce wysłuchać.
Czy szatański pomysł Kony’ego, opierający się na zatarciu granicy między ofiarami i katami, nie przypomina tego, co naziści zrobili w obozach zagłady? Obojętność albo nieufność, z jaką stykały się powracający do domów bohaterowie książki, przywodzą na myśl los wszystkich, którzy wracają z krainy przemocy, przynosząc niewesołą wieść o ludzkiej naturze: „Ich tragedia nie była dla bliskich sprawą najważniejszą, niczego w gruncie rzeczy nie zmieniła. Pustka, jaką po sobie zostawiali, szybko się wypełniała, a czas, wbrew ich przekonaniu, nie zatrzymał się, lecz biegł zwyczajnym, miarowym rytmem”. Jagielski daje swym bohaterom coś więcej niż opisanie ich historii. Jego empatia decyduje o moralnej randze „Nocnych wędrowców”.
Juliusz Kurkiewicz: To było pana najtrudniejsze zadanie reporterskie?
Wojciech Jagielski: I to z kilku powodów. Ten reportaż został od początku zaplanowany jako książka, a nie zbiór tekstów publikowanych wcześniej w gazecie. Pisałem go wolno, przez dwa lata, po pół strony dziennie. I przy tej książce po raz pierwszy w życiu poczułem tak dotkliwie, że mój warsztat reporterski mnie zawiódł – nie potrafiłem rozmawiać z bohaterami.
Dlaczego?
– Wcześniej rozmawiałem głównie z winowajcami, z tymi, którzy wojnę powodowali. O wiele trudniej jest rozmawiać z ofiarami, od których trzeba wyciągać zwierzenia o krzywdach, którym trzeba otwierać zabliźnione rany. W dodatku miałem do czynienia z dziećmi, które były jednocześnie i winowajcami, i ofiarami. Sam pytałem siebie, z kim rozmawiam: z oprawcą, który przechwala się liczbą zabitych przez siebie ludzi, czy z dzieckiem, porwanym z domu, bitym i maltretowanym? Chwilami czułem coś na kształt rozdwojenia jaźni. Mam współczuć? Potępiać?
Chyba nie jestem wystarczająco dobrym materiałem na reportera, za bardzo przejmuję się tym, co zrobię z rozmówcą. Do tego doszły problemy techniczne – dzieci nie mówiły po angielsku na tyle dobrze, bym mógł prowadzić z nimi rozmowę o ich emocjach i lękach. Więc zamiast napisać książkę o dzieciach żołnierzach, postanowiłem opowiedzieć raczej o trudnościach komunikacyjnych, na jakie narażony jest dziennikarz w Afryce, i o śliskiej moralnie granicy, po której się porusza.
Na czym polegała ta śliskość?
– Spędzając w ośrodku resocjalizacyjnym mnóstwo czasu – o wiele więcej niż przeciętny dziennikarz, który pojawiał się na kilka dni, żeby napisać artykuł, a potem wyjeżdżał – i okazując zainteresowanie przebywającym tam dzieciom, budziłem nadzieje, których nie mogłem spełnić. Mój bohater Samuel mógł pomyśleć, że być może go usynowię i zabiorę ze sobą.
Odniósł pan wrażenie, że na to liczy?
– Tak, również po obserwacji dorosłych, którzy pracowali w tym ośrodku. Wszyscy dookoła mieli podstawy sądzić, że być może napiszę książkę, ale też, że udzielę konkretnej pomocy, tym bardziej że byłem postrzegany jako człowiek przyjeżdżający z bogatej części świata. Mój wyjazd mógł być traktowany jako rejterada.
W moim przekonaniu byłem uczciwy co do roli, w jakiej tam się pojawiłem. Nie dałem nigdy nikomu żadnych nadziei. Choć mam świadomość, że nawet w pełni uczciwe zachowanie może zostawiać margines dla interpretacji.
Nadzieje w pana książce rodzą się nie tylko po stronie chłopca, ale również po stronie jego opiekunki, pracownicy ośrodka resocjalizacyjnego, którą z reporterem zaczyna łączyć emocjonalna więź.
– Samotność jest najbardziej przerażającym uczuciem, z którym walczymy ze wszystkich sił. W takich miejscach spotykają się życiowi rozbitkowie. Należą do nich nie tylko ofiary przemocy, którym te ośrodki mają pomagać, ale też personel i przybywający tam dziennikarze. Samotne dziewczyny pracują w ośrodkach pomocy nie tylko dlatego, że chcą pomagać, ale również dlatego, że uciekają od czegoś. Dziennikarze wyjeżdżają z domów nie zawsze dlatego, że gonią za czymś, ale również dlatego, że uciekają od czegoś. Po obu stronach znajdziemy uciekinierów od życia.
W takich miejscach rodzi się wiele związków, ale na dłuższą metę nic z nich nie wynika – poza kolejną krzywdą. Podróżowanie dziennikarskie narażone jest na pokusy, na związki poza wszelką odpowiedzialnością, w które można brnąć z przekonaniem, że nikt się o nich nie dowie. O tych pokusach też chciałem opowiedzieć.
Dopisuje pan kolejny makabryczny rozdział do literackiej historii Afryki. Wciąż jest jądrem ciemności?
– Najchętniej powiedziałbym, że to stereotyp. Jednocześnie mam świadomość, że pisząc o Bożej Armii Kony’ego, sam się w ten stereotyp wpisuję. Może wykorzystujemy Afrykę jako scenę, na której wystawiamy przedstawienie o złu, które siedzi w nas wszystkich? Pierwszy był Conrad – to on powołał do istnienia ten stereotyp, a jednocześnie prawdziwym jądrem ciemności nie była dla niego Afryka, ale biały kolonizator. Może wypędzamy zło do Afryki, oddajemy je złym duchom i szamanom, aby samemu czuć się bezpiecznie. Ale czym różni się Ruanda od Bośni? Tylko skalą zbrodni.
Książka do kupienia na stronie www.kulturalnysklep.pl
Źródło: Gazeta Wyborcza