afryka.org Kultura Książki Mona

“Poznaliśmy Monę w Magdzie Marinie, niewielkim hotelu przy Agamy Beach w Aleksandrii. Chociaż morze mieliśmy pod ręką, nie pływaliśmy w nim, a ja nigdy nie prosiłem o budowanie zamków z piasku. Większość gości także je ignorowała, zadowalając się dachem nad głową i ograniczonymi przyjemnościami basenu. Betonowe pudełka piętrowych apartamentów odcinały nas od krajobrazu dokoła. Słyszeliśmy, jak fale pluskają leniwie, uderzając o brzeg, niczym pochrapujący pies obronny, ale tylko z rzadka widywaliśmy błękit.”

Rozdział 2

Poznaliśmy Monę w Magdzie Marinie, niewielkim hotelu przy Agamy Beach w Aleksandrii. Chociaż morze mieliśmy pod ręką, nie pływaliśmy w nim, a ja nigdy nie prosiłem o budowanie zamków z piasku. Większość gości także je ignorowała, zadowalając się dachem nad głową i ograniczonymi przyjemnościami basenu. Betonowe pudełka piętrowych apartamentów odcinały nas od krajobrazu dokoła. Słyszeliśmy, jak fale pluskają leniwie, uderzając o brzeg, niczym pochrapujący pies obronny, ale tylko z rzadka widywaliśmy błękit.

Ojciec mnie tu przywoził już drugie lato, czyli każde od nagłej śmierci Matki.

Za życia mamy nigdy nie jeździliśmy w takie miejsca jak Magda Marina. Ona nie lubiła upału. Nigdy nie widziałem jej w kostiumie kąpielowym ani zamykającej oczy przed słońcem w nagłej kapitulacji. Z nadejściem kairskiej wiosny zaczynała planować nasze letnie wakacje. Kiedyś spędzaliśmy urlop wysoko w Alpach Szwajcarskich, gdzie moje ciało sztywniało na widok głębokich przepaści opróżnionych ze skalistej ziemi.

Innym razem zabrała nas do Nordlandu w północnej Norwegii, gdzie rozłupane szczyty srogich czarnych gór odbijały się wyraźnie w nieruchomych wodach. Mieszkaliśmy w drewnianej chacie, która stała samotnie nad wodą, pomalowana na czerwony brąz zwiędłych liści. Jej dach okalała rynna szeroka jak człowiek w pasie. Cokolwiek tu spadało z nieba, spadało w obfitości. W zasięgu wzroku nie było żadnej budowli wzniesionej przez człowieka. W niektóre popołudnia Matka znikała, a ja nie przyznawałem się Ojcu, że słyszę w uszach, jak łomocze moje serce. Nie wychodziłem z pokoju, aż usłyszałem kroki na ganku, po czym otwierały się drzwi kuchenne. Kiedyś ją tam znalazłem z rękoma zabarwionymi na czarnoczerwono, z nieregularną owalną plamą z przodu swetra. Z oczami czystymi jak szkło, szerokimi, otwartymi, zadowolonymi, podała mi garść jagód. Smakowały soczyście i słodko, a ten smak jakoś trudno mi było połączyć z owym krajobrazem.

Pewnej nocy zebrała się gęsta mgła, wyodrębniając liźnięcia i westchnienia zorzy polarnej. Trzeba dorosłości, żeby docenić taki koszmar. Do mojego ośmioletniego umysłu wdarła się niespokojna gorączka i zwinąłem się na łóżku, żeby stłumić płacz, w nadziei, że Mama złoży mi jedną ze swoich nocnych wizyt, pocałuje mnie w czoło, położy się obok. Rano spokojny świat powrócił: niewinne wody, srogie góry, bladoniebieskie niebo usiane niewielkimi, nowo narodzonymi chmurkami. Znalazłem ją w kuchni, jak podgrzewała mleko, obok niej na białym marmurowym blacie stała szklanka wody. Nie sok, herbata, kawa, lecz woda była jej porannym napojem. Upiła łyk i jak zwykle obstając przy bezgłośności, stłumiła stuknięcie opuszką małego palca. Wszelki nagły dźwięk wytrącał ją z równowagi. Mogła cały dzień wykonywać prace domowe niemal w ciszy. Zająłem jej miejsce przy wynajętym stole, gdzie siadaliśmy całą trójką do posiłków, a Mama od czasu do czasu zerkała na czwarte puste krzesło, jakby sygnalizowało ono nieobecność, coś straconego. Nalała gorącego mleka. Pasmo pary musnęło powietrze, a potem zniknęło gdzieś przy jej szyi.

— Skąd ta markotna mina? – spytała.

Wyprowadziła mnie na taras, który rozciągał się nad jeziorem. Powietrze było tak orzeźwiające, że kłuło mnie w gardło. Staliśmy w milczeniu. Przypomniałem sobie, co powiedziała do Ojca w samochodzie, kiedy nagie góry Nordlandu pojawiły się w zasięgu wzroku:

— Tutaj Bóg postanowił być rzeźbiarzem. Wszędzie indziej sobie odpuścił.

— Odpuścił? – powtórzył Ojciec. – Mówisz o Nim, jakby był twoim kumplem.

W tamtych dniach Ojciec nie wierzył w Boga. Na matczyne wzmianki o Nim reagował pełnym irytacji sarkazmem. Może nie powinienem był się dziwić, kiedy po śmierci Matki od czasu do czasu wygłaszał modlitwy. Sarkazm często skrywa tajemną fascynację.

Czy to urok płonących drewnianych polan, dyskrecja ciężkich płaszczy przyciągnęły moją matkę do północnych i odludnych miejsc Europy? Czy też nienaganny spokój dwóch tygodni spędzonych przeważnie pod dachem, z jedynymi ludźmi, do których rościła sobie prawo? Bez względu na to, gdzie spędzaliśmy wakacje, myślałem o nich, że się odbywają w jednym kraju – jej kraju – a o ciszy, która im towarzyszyła, że to jej melancholia. Chwilami jej nieszczęście wydawało się równie elementarne jak czysta woda.

Po jej śmierci szybko stało się jasne, że Ojciec w trakcie dwóch tygodni urlopu, na które co roku sobie pozwalał, chciał robić tylko jedno – leżeć cały dzień na słońcu. Tamte wakacje spędzaliśmy więc we dwóch w kurorcie Magda Marina. Ojciec jakby stracił kontakt ze mną. Wdowieństwo pozbawiło go wszelkiej swobody, którą wykazywał wcześniej wobec jedynaka. Kiedy siadaliśmy do posiłku, albo czytał gazetę, albo patrzył w dal. Ilekroć zauważał, że mu się przyglądam, wiercił się lub zerkał na zegarek. Gdy tylko kończył posiłek, zapalał papierosa i strzelał palcami po rachunek, nie interesując się, czy ja również skończyłem.

— Spotkamy się w pokoju.

Nigdy tak nie robił za życia Matki.

Kiedy z nią wybieraliśmy się do restauracji, rodzice siadali obok siebie, a naprzeciwko mnie. Jeśli wszyscy wdawaliśmy się w jakąś rozmowę, ona kierowała większość wypowiedzi w moją stronę, jakbym był ścianą kortu do squasha. A jeśli pod wpływem skrępowania Ojciec coś odgrywał, ona śledziła, w swój charakterystyczny dyskretny sposób, moje reakcje na jego wymuszoną wesołość albo, jeśli nie dawał już rady, na jego bezbrzeżne milczenie. Pod okiem Matki obserwowałem Ojca, jak przygląda się innym klientom, albo wygląda na zewnątrz, czyli często na nieciekawą ulicę lub plac, niewątpliwie rozmyślając nad kolejnym posunięciem w tajemnej pracy, o której nigdy nie mówił. W tych momentach wydawało się, że jest chłopcem, który musi dzielić posiłek z dorosłymi. Że to on jest synem, a ja ojcem.

Po jej śmierci staliśmy się podobni do dwóch kawalerów wynajmujących na spółkę mieszkanie, połączonych okolicznościami czy obowiązkiem. Ale wtedy w najmniej spodziewanych momentach budziło się w nim to czułe zrozumienie, niewprawne i nagłe, i chował twarz w moim karku, wąchał głęboko i całował, łaskocząc mnie wąsami. Wówczas zaczynaliśmy się śmiać, jakby wszystko było w porządku.

Fragment pochodzi z książki Hishama Matara “Anatomia zniknięcia”, która ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Smak Słowa. Polecamy!

Przeczytaj więcej o książce.

 Dokument bez tytułu