Watamu, mała wioska na północ od Mombasy tylko przez parę tygodni w roku zaludnia się dewizowymi turystami. Najważniejsze, by trafić do niej poza sezonem, co jest wyjątkowo łatwe, wystarczy omijać właśnie tych kilka tygodni.
Przez resztę roku można tu spotkać wyłącznie rozleniwione straganiarki, mężczyzn odpoczywających w cieniu palm, kobiety czekające nad ranem na rybaków, którzy sprzedają złowione w nocy ryby i… kilkanaście włoskich rodzin, odbywających zapewne przymusowy urlop w oczekiwaniu na przycichnięcie mafijnych porachunków gdzieś w Europie.
Ramadanu w Watamu tym razem nie zakłócają turyści – to jeszcze nie sezon: na plaży leży gruba warstwa wodorostów, deszcz pada prawie codziennie, szefowie kilku dużych hoteli nadzorują leniwie ostatnie naprawy i remonty. Dlatego muezzini z dwóch konkurencyjnych wioskowych meczetów mogą swobodnie prowadzić zajadłą rywalizację, która codziennie rozpoczyna się od tego, kto pierwszy zaintonuje poranną pieśń (po kilku dniach wydaje się, że poranek w Watamu przychodzi w środku nocy) i trwa do końca Ramadanu, do granic eksploatując gardła ambitnych duchownych i skalę we wzmacniaczach głośników zainstalowanych na minaretach. Zainstalowanych oczywiście dzięki hojności braci z Bliskiego Wschodu, którzy za cel wzięli sobie okablowanie i wyposażenie w głośniki całego muzułmańskiego świata.
Podczas Ramadanu spotykam tu dziadka z wnuczkami – dziewczynki razem nie mają nawet sześciu lat. Pozdrawiam starszego pana, on odwzajemnia się ukłonem. I nagle macha na dzieci, przywołuje je do siebie. Patrzę zdezorientowana – o co może mu chodzić. A on wskazuje im mnie i po chwili moje ręce całują dwa brązowe szkraby. Dziadek wyjaśnia: "Od małego uczę je szacunku. Szacunku do ludzi. Bo spotkanie na swojej drodze człowieka to największa wartość."
Marta Surowiec