Anglicy i ich cudzoziemscy goście przypływali statkami do portu w Mombasie. Stamtąd, odurzeni tropikalnym, wilgotnym powietrzem, przesyconym zapachem Afryki, wsiadali do pociągu i udawali się w dalszą podróż, w głąb kraju – do Nairobi, leżącego u podnóży wzgórz Ngong, albo jeszcze dalej, w stronę Jeziora Wiktorii.
Dzisiaj turyści wybierają podróż tą linią raczej w drugą stronę – wypluwani przez kilkusetosobowe samoloty na lotnisku w Nairobi, szybko wsiadają do pociągu, aby po kilkunastu godzinach podróży, reklamowanej w przewodnikach jako „romantyczna” znaleźć się nad Oceanem i rozpocząć prawdziwe wakacje na kenijskich plażach.
Linię kolejową, zwaną przez kolonialne władze „Ekspresem Lunatyków”, zaczęto budować w 1896 roku w Mombasie i po 930 kilometrach w 1901 roku dociągnięto do Kisumu, położonego na wschodnim wybrzeżu Jeziora Wiktorii w Ugandzie. W połowie drogi leży Nairobi, początkowo niewielki przystanek przeładunkowy, który dość szybko rozwinął się w centrum administracyjne i gospodarcze Kenii.
Linia pasażerska do Mombasy kursuje 4 razy w tygodniu. Podróż rozpoczyna się wieczorem, na miejsce pociąg dociera o bliżej nieokreślonej porze następnego dnia – przy odrobinie szczęścia jest to późny ranek, czasem późne popołudnie. Turyści są namawiani do skorzystania z pierwszej klasy – wtedy podróż przybiera postkolonialnego charakteru.
Do dyspozycji ma się dwuosobowy przedział sypialny (niesłychany luksus, szczególnie w porównaniu z trzecią klasą, w której do zatłoczonego wagonu nie da się wcisnąć nawet zapałki) oraz posiłki w cenie. Na szczególną uwagę zasługuje kolacja – dania o nieokreślonym kolorze i smaku, podawane są szykownie, na lekko wyszczerbionej zastawie, z krochmalonymi serwetkami.
Ciekawie wyglądał imbryk, w którym podano mi herbatę – metalowy, pamiętał pewnie czasy, gdy był platerowany, a kenijska linia kolejowa naprawdę elegancka. Teraz dożywa swoich dni z wieczkiem dosztukowanym zwykłym miedzianym drutem. Jest idealnym symbolem stosunku Afrykańczyków do kolonialnych zwyczajów.
Marta Surowiec