Pojechałam tam kilkanaście lat temu. Jeszcze wtedy był to Zair. Ostatnie chwile przez zamachem stanu i krwawą wojną domową. Tylko na chwilę… która jak większość afrykańskich chwil przeciągnęła się do wielu dni. Tylko po to, żeby zobaczyć górskie goryle żyjące na zielonych zboczach wulkanów Virunga. Tylko… a może aż.
Od granicy z Ugandą najpierw przez dwa dni szło się wąskimi ścieżkami w stronę gór. Błądzenie przez pola kukurydzy i kassawy, uprawy tytoniu i pastwiska, miało wręcz hipnotyczny wymiar. Co jakiś czas trafiała się wioska, czyli kilka ulepionych z błota domów, a pośród nich mnóstwo dzieci, które biegły z daleka, krzycząc na powitanie. Wszyscy mężczyźni (tutaj dorasta się bardzo szybko) z okolicy zarabiali na życie jako tragarze, noszący plecaki i sprzęt turystom. To jedyny sposób na zdobycie jakichkolwiek pieniędzy. W pełni to rozumiejąc, ja również wynajęłam tragarza i dałam mu do niesienia śpiwór – plecak niosłam sama, uznając, za niesprawiedliwe, żeby chłopiec dwa razy ode mnie mniejszy dźwigał moje rzeczy. No cóż… naiwność i całkiem nie na miejscu polityczna poprawność doprowadziły mnie do sytuacji, w której musiałam wynająć drugiego tragarza, żeby w końcu uciąć dyskusje z idącą za mną krok w krok grupką kolejnych chętnych do wzięcia plecaka.
Codziennie wieczorem docieraliśmy do kolejnej bazy. Coraz bliżej gór, głębiej zanurzaliśmy się w wilgotne i zielone tropikalne powietrze, coraz częściej pola ustępowały miejsca zielonym ścianom splątanych gałęzi. W końcu dotarliśmy do stóp wulkanów – stąd o świcie, zanim jeszcze wzeszło słońce wyruszaliśmy na zbocza, z nadzieją na spotkanie z górskimi gorylami.
Trzeciego dnia, po kolejnych kilku godzinach wspinania się po gęsto porośniętych stromiznach, zauważyłam niepokój i źle skrywaną ekscytację wśród przewodników. Byłam jednak zbyt zmęczona, żeby spodziewać się czegokolwiek – już właściwie wszyscy pogodziliśmy się z tym, że wrócimy z gór z niczym.
Utrudzeni i zlani potem, odganiając się od much i komarów, bezmyślnie wtargnęliśmy na polanę. I nagle, zupełnie niespodziewanie, znaleźliśmy się w środku cudu, wśród łagodnych, spokojnych stworzeń, patrzących na nas przyjaźnie i z lekkim zdumieniem z powodu naszego nagłego pojawienia się. Stado odpoczywające i bawiące się na polanie, liczyło około dwudziestu goryli – majestatycznego silverbacka, przewodnika i najstarszego samca, ośmiu samic z młodymi i kilku wyrostków, zaczynających rywalizować ze sobą o pozycję w stadzie.
Szybko udzielił nam się spokój zwierząt, zgodnie ze wskazówkami przewodników, spuściliśmy głowy i przybraliśmy uległą postawę – żeby uniknąć jakiejkolwiek konfrontacji, przycupnęliśmy na ziemi wśród krzaków, stając się niekiedy żywymi drabinkami dla małych, zaciekawionych gorylątek. Staraliśmy się nie poruszać, trwaliśmy w zupełnej ciszy, zafascynowani, ale też po to, żeby nie niepokoić stada. Na chwilę staliśmy się częścią ich świata, zieleni i spokoju, leniwego pogryzania młodych pędów, zabawy z dziećmi. Pozwoliliśmy, żeby one także stały się częścią naszego. Żeby wspomnienie ich pełnego godności i łagodności spojrzenia zostało w nas na zawsze. Mieliśmy tylko chwilę, żeby nauczyć się od nich, czym jest prawdziwy spokój i bogactwo płynące z harmonii.
Od tego spotkania minęło trzynaście lat, a wraz z nimi długie lata wojny, pociski rozrywające ludzi i goryle, pułapki, w które wpadają zwierzęta, wywożone do prywatnych ogrodów zoologicznych i nielegalnych cyrków, gdzie dogorywają w niewoli. Te, które mają więcej szczęścia, są od razu zabijane. Nadal przecież są na świecie amatorzy, którzy sporo zapłacą za popielniczkę zrobioną z dłoni goryla…
Marta Surowiec