Ktoś powiedział kiedyś, że jeśli ze wszystkich ojców świata trzeba by wybrać tego jednego, jedynego dla wszystkich ludzi to chciałby, by został nim Nelson Mandela. Podpisuję się pod tym stwierdzeniem, przyznając jednocześnie, że ze wszystkich prezydentów, premierów, królów, buntowników i rewolucjonistów, jakich spotkałem w życiu, żadnego urokowi i charyzmie nie uległem tak bardzo jak właśnie Nelsona Mandeli.
Był i pozostaje dla mnie symbolem niezłomnej walki o wolność i sprawiedliwość, i jej ostatecznego zwycięstwa. Uosabia dla mnie wszystko co najlepsze i najcenniejsze w polityce i przywództwie. Zawsze zazdrościłem Południowej Afryce Nelsona Mandeli. Zresztą nie ja jeden. W świecie i czasach, gdy najświętsze wartości stają się frazesami, Mandela dowodził, że pomnik może bezpiecznie zejść z cokołu i żyć wśród zwyczajnych śmiertelników, nie tracąc niczego ze swego mitu.
Przyglądając się z bliska Mandeli od piętnastu lat, zaczynam podejrzewać, że jego niezwykłość polega przede wszystkim na tym, że jest szczery, uczciwy i trzyma klasę. Aż nie chce się wierzyć, że te trzy choćby warunki dla wielu innych polityków okazują się za trudne do spełnienia.
Mandela zawsze mówił, co myślał, a rzeczy nazywał po imieniu. U niego dobro – dobrem, a zło – złem. W jego tęczy – tak nazywa swój naród – kolory nie są zamazane, rozmyte, ale wyraźne i każdy na swoim miejscu.
Zresztą zawsze rysował wyraźne granice, dzięki czemu w RPA nikt nie ma dziś wątpliwości, kto w walce z totalitarną utopią apartheidu wygrał, kto przegrał, kto stał po dobrej, a kto po złej stronie barykady, kto był oprawcą, a kto ofiarą, i – co nie bez znaczenia – kiedy nastąpiło ostateczne zwycięstwo.
W RPA nikt nie ma dziś wątpliwości, że apartheid upadł nie z powodu nagłej iluminacji przywódców starego reżimu, ale dlatego, że nie byli oni już w stanie przeciwstawiać się ruchowi wyzwoleńczemu.
Uchroniło to RPA nie tylko przed zabójczą zarazą amnezji, ale wyposażyło w niewyczerpany, wydaje się, kredyt cierpliwości i zaufania. Dlatego 15 lat po obaleniu apartheidu wyzwoleńczy ruch Mandeli, Afrykański Kongres Narodowy, nie tylko rządzi, ale sprawuje rząd dusz, podczas gdy większość ruchów wyzwoleńczych swojej pierwszej dekady po prostu nie przeżyło albo nieodporne na korupcję i arogancję stały się swoim własnym zaprzeczeniem.
Mandela był odważny – to także rzadka cecha w świecie polityki. Nie oglądał się na polityczne mody i poprawności. W czasach, gdy najmodniejszym było bratanie się i dzielenie władzą oprawców i ofiar, Mandela ani na chwilę nie dał zapomnieć ostatniemu białemu prezydentowi RPA Frederikowi de Klerkowi, że zawierając z nim ugodę, dał mu jedynie szansę na bezkrwawą kapitulację. A gdy dyktatorzy politycznych mód przyznali mu Pokojową Nagrodę Nobla do spółki z de Klerkiem, nie kryjąc rozdrażnienia Mandela przypominał, że nie wolno stawiać między nimi równości, bo o ile on sam z apartheidem walczył, to de Klerk należał co najwyżej do powątpiewających lub nieprzekonanych obrońców reżimu. Potrzeba pojednania, z którym się utożsamia Mandelę, nigdy nie przesłoniła mu nakazu sprawiedliwości, a łatwość wybaczania wynikała po prostu z jego pogardy dla małostkowej zemsty.
Szczery do bólu i odważny był także wobec afrykańskich prezydentów, którzy liczyli, że z wdzięczności za okazywane przez lata więzienia wsparcie ochroni ich teraz swoim autorytetem. Przyjaźni się nigdy nie wypierał, ale nawet przyjaciół pytał: coście zrobili z naszą wolnością?
Szczery, odważny i uparty, w epoce mody na wojnę z terroryzmem przypominał, że gdy siedział w więzieniu, Ronald Reagan i Margaret Thatcher, sławni bojownicy o wolność i demokrację, nazywali go terrorystą. Dopiero na 90. urodziny amerykański prezydent George Bush polecił, by nazwisko Mandeli wykreślono z czarnej listy niebezpiecznych dla świata międzynarodowych terrorystów.
Polityka była dla Mandeli nie łupem, intrygą, zabawką czy, Boże uchowaj, misją, a jedynie trudną posługą winną krajowi, który go sobie na przywódcę wybrał.
W 1999 roku złożył urząd, a w 2004 w ogóle wycofał się z polityki, na ktorej temat przestał się nawet wypowiadać. Jedni, jego milczenie i dystans tłumaczyli rozczarowaniem wobec następców, którzy z bezkompromisowych i szlachetnych bojowników tak szybko przeistoczyli się w politycznych intrygantów i karierowiczów. Inni twierdzili, że Mandela, jak mało kto, rozumie, iż czasy walki mijają wraz z ogłoszeniem zwycięstwa, a którym przychodzi pora nieromantycznej zwyczajności. Dlatego sam zrezygnował z prezydentury, a o polityce nie mówi nie z powodu niesmaku lecz poczucia lojalności wobec swoich następców.
To także dlatego nawet polityka zestawiona z jego nazwiskiem nie napawa obrzydzeniem.
O takich jak Mandela zwykło się mówić Ostatni Mohikanin. W przypadku Mandeli ta konstrukcja nie jest odpowiednia. Sugeruje bowiem, iż takich jak on było więcej.
Wojciech Jagielski