Po obfitych, gromkich deszczach, jakie ostatnio spadały codziennie, wylęgają się komary. Wyfruwają z kałuż w kolorze rdzy, głębokich i mulistych. Tną krwiożerczo, po kryjomu, pod spódnicą, pod rękawem, między palcami.
Mimo że zapalam wieczorami spirale kadzideł pod łóżkiem, a siatka moskitiery pozbawiona jest dziur, to głodne komary znajdują sposób, żeby przedrzeć się do naszych gołych ud, gołych dup i gołych ramion. Śpię więc z przerwą na drapanie swędzących punktów. Wczoraj w nocy moskity najgęściej pogryzły mi stopy. Traktuję to jako nauczkę i dziś wsunę się cała w jedwabny, biały i leciutki (jak jasna cholera mgiełka) śpiworek, zakupiony w drogim berlińskim sklepie travelerskim specjalnie na tropikalne podróże.
Komary znajdujemy rano tłuste i spite. Leniwe, otumanione, nawet nie uciekają przed naszymi siarczystymi klapsami, których zawsze się brzydzę. Bo komary pękają krwią rażone siłą uderzenia.
Pewnie ukąszenia nie denerwowałyby tak mocno, gdyby nie czerwona lampka z tyłu głowy, formułująca sygnały świetlne na kształt następujących liter (według kolejności): m a l a r i a.
Bynajmniej nie ulegam żadnym malarycznym fobiom. Przemawia do mnie to, co opowiadała kiedyś matka mojego pasierba, afrykańska podróżniczka totalna, wielka i niezwykła kobieta, która – nota bene – właśnie łapie samolot w Addis Abebie, żeby móc w sobotę wylądować na Zanizbarze i hucznie obejść urodziny swojego nastoletniego syna, pozostającego na wyspie z nami, jak również pozostać na Zanzi parę tygodni i zrobić kurs nurkowy, a więc – poza nota bene – przemawia do mnie to, co mówiła kiedyś matka mojego pasierba, a co usłyszała od pewnego misjonarza z Afryki: malaria to choroba nieco magiczna; trzeba wierzyć, że się jej nie złapie i trzeba wiedzieć, że nie od razu się od niej umiera.
I ja właśnie nie dość, że wierzę, to jeszcze w dodatku wiem, że na malarię nie umrę, bo na Zanzibarze w każdej przychodni są dostępne testy malaryczne (ukłucie igły, kropla krwi, kilka minut czekania i ma się wyniki; cena: od pół do trzech dolarów), a w każdej aptece można kupić coartem, skuteczny lek przeciwmalaryczny.
Jeśli moja wiara osłabnie i przyciągnę do siebie zatrutego komara, to poddam się bólom głowy, mięśni i kości, gorączce, biegunce, wymiotom, ergo ostrzejszej lub łagodniejszej wersji polskiej grypy żołądkowej. Lekarz zdiagnozuje u mnie malarię i wyleczę objawy grypy nie antybiotykiem, ale pochodną chininy. Minie parę dni i wstanę z łóżka jak nowo narodzona.
Na malarię umiera jednak ponad milion ludzi rocznie na świecie. I dla nich malaria to choroba przeklęta. a nie magiczna. Nie mają ani przychodni, ani testów, ani coartemu. Jest tak na przykład w Afryce Zachodniej. To tam umarła Kinga, słynna autostopowiczka, która zjechała z Szopenem cały świat. W Afryce dopadła ją malaria mózgowa – czyli diabelsko rozwinęte stadium choroby. Nie znam szczegółów tej historii – nie wiem więc, czy Kinga ignorowała początkowe objawy, czy ich nie rozpoznała, czy nie miała skąd wziąć lekarstw. Nie wiem, czy stosowała tak ważną przy tej chorobie profilaktykę. Wiem, że gdy trafiła do szpitala, było już za późno.
Rozmawialiśmy ostatnio ze znajomymi w Nungwi o malarii. Większość z nas żyje tu dłużej lub ma takie plany, więc łykanie tabletek antymalarycznych (malarone, lariam) nie wchodzi w grę, bo szybko padlibyśmy na marskość wątrób. Dlatego stosujemy się do podstawowych zasad: w miarę pełne i jasne ubrania o newralgicznych porach dnia, korzystanie z wiatraków i przewiewów, których komary nie znoszą oraz smarowanie ciała repelentami. Arsenał offów, no bite’ów, anty bzzz’ów jest skarbem i chlubą bezpiecznego zanzibarskiego domu. I często takie słyszy się rozmowy: „o, zaczynają ciąć, masz coś, bo ja zapomniałem zabrać?” – „tak, tak, wszystko znajdziesz w kuchni na szafce przy zlewie”.
Doszliśmy też wspólnie do wniosku, że Białym wkręca się lęk przed malarią. Przed Afryką. Przed nieznanym. Przed daleką podróżą.
Dula, lokalny divemaster, mieszkaniec Znzibaru z dziada pradziada, stwierdził, że – choć w dzieciństwie ataki malarii dopadały go częściej – teraz nie pamięta, kiedy ostatnio chorował. Wiąże to z rządową akcją „SPRYSK” sprzed paru laty, polegającą na tym, że ekipa spryskiwaczy wchodziła do każdej chatki, każdego domku i każdego urzędu, sklepu, magazynu i prsykała ściany wnętrz specjalnym preparatem zawierającym substancje unieszkodliwiające moskity. Komary w oczekiwaniu na zmierzch i świt, kiedy to nagle się ożywiają i atakują, przez większość doby lubią sobie tkwić na ścianie. I tak przycupując nasączają się preparatem. Zanzibar nie jest jedyną wyspą stosującą „SPRYSK”. Rząd Jamajki dzięki „SPRYSKOWI” (pewnie w ścisłej współpracy z Jah 🙂 całkowicie wyeliminował malarię na swoim terenie.
I tak.
Pa.
madru vel ew