Libijska męska historia

afryka.org Kultura Książki Libijska męska historia

Ukazało się polskie wydanie książki libijskiego autora Hishama Matara. Matar zabiera nas do tytułowego kraju mężczyzn i pomaga w zrozumieniu Libii i tego, co działo się i dzieje obecnie w tym kraju. Dziś publikujemy fragment „W kraju mężczyzn”.

Dwa dni po naszym powrocie z Leptis i tydzień przed tym, jak zobaczyłem babę idącego przez plac Męczenników, zabrali ustaza Raszida.
Widywałem już przesłuchiwanych w telewizji. Pamiętałem człowieka, który miał własną fabrykę tkanin w Trypolisie. Został oskarżony o to, że jest burżujem i zdrajcą. Ubrany był w jasnoszary włoski garnitur, który lśnił lekko w świetle reflektorów. Siedział sztywno na krześle, jakby cierpiał. Stałem tuż za progiem, tak że nie dało się mnie zobaczyć. Baba i Musa siedzieli na kanapie, Mama obok nich na fotelu. Musa powiedział cicho do baby:
– Specjalnie oszczędzają twarz. Założę się, że jego ciało to jeden wielki siniak.
Nagle w kroczu mężczyzny nie wiadomo skąd pojawiła się ciemna plama i ciągle rosła. Pierwszy to zobaczyłem. Podbiegłem do telewizora i dźgnąłem ją palcem.
– Wyjdź stąd! – wrzasnął baba.
Podbiegłem do mamy i tam stanąłem.
– Marsz do swojego pokoju! – polecił ojciec.
– Daj spokój – odparła mama.
– Nie powinien tego oglądać! – wrzeszczał.
– To także jego ojczyzna – odrzekła cicho, odwracając się do telewizora.
Ojciec wypadł z pokoju. Patrzyliśmy, jak mężczyzna usiłuje zakryć mokrą plamę rękoma, wiercąc się na krześle.
Ale patrzeć, jak aresztują ustaza Raszida, to co innego. Wiele już razy słyszałem, że nikt się przed nimi nie uchroni, ale kiedy ich zobaczyłem, kiedy zobaczyłem, jak to się dzieje, że tak szybko, że nie ma już co się spierać, sprzeciwiać, to rozbolał mnie brzuch. Mama później powiedziała na mój widok:
– Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha.
Wyjaśniłem jej, co widziałem, na co ona podniosła rękę do czoła i westchnęła:
– Biedna Salma.
Zabrała mnie do łazienki i umyła mi buzię.
– Nie powinieneś był na to patrzeć. Następnym razem biegnij prosto do domu.
Potem zrobiła mi zupę i herbatę, jakbym miał grypę.

Ktoś, jakiś zdrajca, drukował ulotki krytykujące naszego Wodza i komitety rewolucyjne. Przyszli nocą i rzucili je na nasz próg jak gazety. Mówię, że ktoś, ale musiały to być setki, może nawet tysiące ludzi. Chłopcy i ja czatowaliśmy na zmianę w nadziei, że zobaczymy któregoś z tych zdrajców. Wyobrażaliśmy sobie, że oni wszyscy chodzą na czarno, są zamaskowani i bardzo szybcy. Ali twierdził, że widział jednego. Masud huknął go w łeb i rzekł:
– Jeśli jeszcze raz nazmyślasz w takich sprawach, to powiem babie.
Wszyscy się bali tych ulotek i starali się na oczach sąsiadów drzeć je na drobne kawałki. Inni, na przykład mama, wnosili je do domu. Patrzyła, jak palą się w zlewie, a popioły spłukiwała zimną wodą. Raz podsłuchałem, jak mówiła do cioci Salmy:
– Wszystkim nam narobią kłopotów.
Kiedy spytałem, co ma na myśli, westchnęła i odparła, że nic.
Innym razem stała sztywno na dworze, na chodniku, słuchając, jak Umm Masud wygaduje na „zdrajców”. „Dżafar bardzo się denerwuje z powodu tych ulotek” – gderała. Mama rozmawiała z Umm Masud zupełnie inaczej i wydawało się, że jest pełna zrozumienia i podziela jej uczucia. Marszczyła czoło, kręciła głową i zgadzała się ze wszystkim, co Umm Masud mówiła.
– Niech Bóg im wybaczy, nie wiedzą, jak wspaniała dla naszego kraju jest rewolucja.
Rankiem zanim zabrano ustaza Raszida, tak się z chłopakami nudziliśmy, że wzięliśmy ulotki, które nocą zostawili zdrajcy, i przerzucaliśmy je przez mury ogrodów, a wtedy one oficjalnie już się znajdowały w domu tych ludzi, w środku. Zrobiliśmy to tylko na sąsiednich ulicach, gdzie nikogo nie znaliśmy. Do ich leciutkich papierowych ciałek przywiązywaliśmy małe kamyki i ciskaliśmy nimi przez wysokie mury, jak granaty na filmach wojennych. Ten występek nas ożywił, ale wkrótce znowu dopadła nas nuda, więc wróciliśmy na swoją ulicę i zaczęliśmy się przygotowywać do meczu piłki nożnej.
Gargarisz było nowo wybudowaną dzielnicą i oprócz głównych tras, łączących ją z centrum miasta, większość ulic nie została tu jeszcze nazwana ani pokryta asfaltem. Na naszą mówiliśmy Morwowa, bo rósł tu kiedyś sad morwowy. Ostatnie takie drzewo zostało obok nas, w ogrodzie ustaza Raszida i cioci Salmy.
Słońce stanęło w zenicie. Usłyszeliśmy trzaski głośnika naszego meczetu. W oddali nad niskimi domami ulicy widzieliśmy minaret podobny do ołówka. Potem nadpłynął głos Szajcha Mustafy.
Oznaczyliśmy słupki bramki kamieniami i pustymi plastikowymi butelkami, pospieraliśmy się o połowy i w końcu gra się rozpoczęła. Kilka minut później zobaczyliśmy pędzący ku nam samochód. Wzbijał pył, jakby był jedynym stworzeniem na świecie. Lśnił bielą w słońcu. Na jego widok przestaliśmy grać i podbiegliśmy do jezdni, zostawiając toczącą się piłkę.
Zatrzymał się przed domem Karima. Ten zamarł, jakby serce mu wpadło do butów. Z samochodu wysiadło czterech mężczyzn, drzwi zostawili szeroko otwarte. Wyglądał w słońcu jak wielka zdechła ćma. Trzech mężczyzn wbiegło do domu, a czwarty, który był kierowcą i wydawał się ich szefem, czekał na ulicy. Uśmiechnął się do dwóch grubych braci, Masuda i Alego. Wtedy nie zauważyłem, że ich zna. Nikt z nas nigdy wcześniej go nie widział. Miał straszliwą twarz, dziobatą jak pumeks. Wrócili jego ludzie, prowadząc ustaza Raszida. Nie walczył. Ciocia Salma szła za nimi, jakby połączona z mężem niewidocznym sznurem. Dziobaty nagle spoliczkował ustaza Raszida, gwałtownie i wściekle. Rozległ się dźwięk jak rozdarcie tkaniny, ciocia Salma się zatrzymała. Drugi kopnął ustaza w tyłek. On to przewidział, bo skoczył do przodu, zanim cios go dosięgnął. Siła kopniaka zmusiła go do skoku, ale nie towarzyszył mu dźwięk. Na twarzy miał ten swój dziwny, zakłopotany uśmiech. Nie spierał się ani nie błagał, jakby znane mu były powody, wszystkie pytania i odpowiedzi. Koszulę miał podartą. Ale żadnej krwi. To mnie zdziwiło, a później pomyślałem, że gdyby krwawił – choć trochę – Karimowi byłoby łatwiej, bo my wszyscy na widok krwawiącego mężczyzny poczulibyśmy szacunek. Ustaz Raszid spojrzał w naszą stronę, a kiedy jego wzrok napotkał wzrok Karima, jego twarz się zmieniła. Wyglądał, jakby miał się rozpłakać albo zwymiotować. Potem zgiął się wpół i zaczął kaszleć. Mężczyźni chyba nie wiedzieli, co zrobić. Spojrzeli po sobie, potem na ciocię Salmę, ta jedną ręką zakrywała usta, a drugą objęła warkocz, gruby jak lina kotwiczna, spływający jej przez ramię. Chwycili ustaza Raszida, wrzucili go do samochodu, trzasnęli drzwiczkami i ruszyli pędem, rozgniatając naszą bramkę. Nie dojrzałem głowy ustaza Raszida między mężczyznami siedzącymi z nim na tylnym siedzeniu. Musiał wciąż kaszleć.
Karim postąpił kilka kroków za samochodem. Przez chwilę myślałem, że za nimi pobiegnie. Stał plecami do nas, potem się odwrócił i poszedł do domu. Ciocia Salma nie ruszyła się na krok, wciąż ściskała swoje włosy, patrząc w kierunku, w którym odjechał biały samochód, jakby się zbliżali, jakby w rzeczywistości ustaz Raszid wreszcie wracał do domu z długiej podróży.

Nikt nie wiedział, dlaczego zabrano ustaza Raszida, ale następnego dnia zaczęły się rozchodzić pogłoski, że był zdrajcą. Umm Masud przyszła do naszych drzwi, cmoknęła, rozejrzała się i powiedziała:
– Taki los wszystkich zdrajców.
Baba słyszał już wcześniej, jak Umm Masud plotkuje: twierdziła, że żebrak Bahlul jest bogatszy niż my wszyscy razem wzięci, że piekarz Madżdi nie sprzedaje wyłącznie „niewinnego chleba” – tak to właśnie ujęła – lecz także coś o nazwie grappa, co jest nie tylko haram , ale i nielegalne w naszym kraju. Takimi plotkami baba się nie przejmował, w zasadzie nawet go czasami bawiły, ale ustaz Raszid był jego przyjacielem. Często chodzili na spacery nad morzem, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi. I wiele razy rozmawiali cicho w gabinecie baby, gdzie czasami dołączał do nich Naser. Nosiłem im kawę. Mama pukała dwukrotnie, po czym otwierała przede mną drzwi. Wchodziłem powoli, balansując tacą i natychmiast uderzało mnie ostre, wypełnione dymem papierosowym powietrze. Przy nim przenikliwa woń kardamonu i gumy arabskiej, unosząca się znad kawy, wydawała się niemal przyjemna. „Nie rozlej” – tak często brzmiały ostatnie słowa mamy, zanim otworzyła drzwi do tych sekretnych spotkań.

Przeczytaj więcej o książce!

 Dokument bez tytułu