Krzyczeć to wstyd

afryka.org Bez kategorii Krzyczeć to wstyd

Kobiety są jak ubranie. Kupujesz je i nosisz, kiedy potrzebujesz, ale nie mogą powiedzieć: ' Włóż mnie dzisiaj' – członek Trybunału Wodzowskiego Dinka, powiat Ngop

Wojna na południu Sudanu zaczęła się w 1983 roku i była najdłuższą wojną postkolonialnej Afryki. Przeważająco afrykańskie, chrześcijańskie i animistyczne południe Sudanu walczyło o swoje prawa z rządem z arabskiego i muzułmańskiego Chartumu. Zginęło milion osób, cztery miliony zostało uchodźcami. Porozumienie pokojowe podpisane w 2005 roku dało południowemu Sudanowi autonomię. O jego dalszych losach ma zadecydować referendum. Szkołę podstawową kończy tu jedna dziewczynka na sto.Marta Nyarac (Malek) Ile lat ma Marta? Nie pamięta. Dawniej, mówi, ludzie lat nie liczyli. Wie tylko, że urodziła się, kiedy wybuchła pierwsza wojna domowa w Sudanie. W naszym kalendarzu to był rok 1954. Do szkoły, mówi, poszła sama. Tak z siebie. Malek był ośrodkiem misyjnym i do szkoły nie było daleko. Cztery dni chodziła, piątego dnia ojciec się dowiedział. Zabrał ją do domu.W tamtych czasach mówiło się u Dinków, że dziewczyny, które chodzą do szkoły, to prostytutki. Mąż dał za nią 50 krów, uśmiecha się, to bardzo dużo. Ale ludzie mieli wtedy sporo krów, a jego ojciec stał na czele wsi. Mieli już troje dzieci, gdy w 1983 roku wybuchła nowa wojna domowa, która trwała prawie ćwierć wieku. Mąż Marty trzymał się z dala od wojska. Nie był ani w armii rządowej, ani w oddziałach rebeliantów ze SPLA – Ludowej Armii Wyzwolenia Sudanu. Pracował jako stróż w szkole i mył rany chorym w klinice. Malek opustoszał.Ci, którzy przetrwali pierwsze lata wojny, uciekli, gdy po wewnętrznym rozłamie w szeregach rebeliantów Nuerowie, dawni sąsiedzi, zwrócili się przeciw Dinkom. Ale Marta z mężem nigdy nie opuścili Maleku. Bóg jej powiedział, mówi Marta, żeby została z tymi, którzy nie mogą uciec, z ludźmi starymi, z chorymi na trąd. Mąż wykopał koło domu okopy. Kiedy padały bomby, które zrzucały rządowe antonowy, chowali się w tych okopach. Kiedy szła armia, uciekali w busz. Przeżyli. Mąż Marty miał trzech braci. Wszyscy byli rebeliantami i wszyscy zginęli. Jedynie mąż Marty zmarł śmiercią naturalną.Od sześciu lat Marta jest wdową. To teść skierował ją do sprzątania kościoła, żeby mogła zarobić jakiś grosz. Zamieść liście pod drzewem za miastem Marta przychodzi sama, z potrzeby serca, jeszcze od wojny. Przychodzi co dzień, choć tylko raz w miesiącu odbywa się tu msza. To drzewo szczególne. Pod tym drzewem wygłaszał kazania Archibald Shaw, pierwszy misjonarz, który trafił w te okolice. Był rok 1906. Shaw wybrał Malek położony nad samym Nilem, bo tu osiedlali się chorzy na trąd z całego regionu. Nauczył się języka i żeby zdobyć szacunek Dinków, kupił krowy. Dinkowie nazwali go Machar – Czarny Byk.Dinkowie kochają swoje bydło, bo to podstawa ich egzystencji, i często nadają dzieciom imiona od maści krów, które dali w zamian za ich matkę. Chłopcom, którzy skończą rok nauki, Shaw obiecywał cielaka, musiało jednak minąć 11 lat, nim pierwszy Dinka pozwolił się ochrzcić. Od tamtej pory Dinkowie zburzyli swoje stare ołtarze. Dziś wszyscy w Maleku są anglikanami. Marta schyla się nad suchymi liśćmi. Dawniej siała sorgo, ale odkąd zaczęły dokuczać jej nerki, coraz trudniej jej pracować w polu. Moses, lat na oko 12, kręci się przy matce. Marta ma piątkę dzieci – dwie córki i trzech synów.Najstarszy syn John skończył 20 lat. Jest pasterzem, opiekuje się krowami wuja. Sam jednak nie ma bydła, a kto nie ma bydła, nie może założyć rodziny. Starsza córka Marty Daruka wpadła w oko mężczyźnie, który nie miał bydła. Uprowadził ją i Marta nie dostała za nią nawet jednej krowy. Teraz Marcie pozostało czekać, aż wyjdzie za mąż jej druga córka, Sara. Bydło, które za nią dostaną, pozwoli Johnowi wreszcie się ożenić. Wujowie też pewnie dołożą mu kilka krów. Na razie John musi jednak uzbroić się w cierpliwość. Sara ma lat 11.Czy pokój przetrwa? To wiedzą jedynie mężczyźni, mówi Marta. Ci, którzy posługują się piórem. Wie to Omar al Bashir, prezydent Północy, wie Salva Kiir, prezydent Południa. Kobiety u Dinków, mówi Marta, takich rzeczy nie wiedzą. Ale ona, dodaje jeszcze, nie jest optymistką.Porucznik Marta Nyadol Wat (Nyirol) Komenda policji stanu Dżunkali jest pomalowana na niebiesko i biało. Sprzętów niewiele. Marta Nyadol Wat siada za pustym biurkiem. Wezwano ją tutaj na zebranie. Jutro wróci do Nyirol, nuerskiej wsi w buszu o pół dnia drogi stąd. Marta ma 32 lata. Kiedy wybuchła wojna, miała lat 18. Była świeżo po ślubie, nie mieli jeszcze dzieci. Jej mąż był studentem, mówi Marta, i nie marzył o życiu żołnierza. Dołączył jednak do powstańczych oddziałów. Marta poszła za nim, bo nie miała gdzie iść. Stacjonowali w obozach na granicy Etiopii i stamtąd ruszali do ataku na pozycje rządowe.W powstańczej armii było dużo kobiet, mówi Marta. Z początku miały osobne jednostki, ale prędko zmieszano je z mężczyznami. One także się biły. Marta miała swój kałasznikow, ale granaty, mówi, dawano tylko mężczyznom. Kiedy w styczniu 1989 roku SPLA ruszyła na miasto Nasir, Marta u boku męża poszła do ataku. Pod Nasir mąż dostał dwie kule. Przeżył. Nasir po ciężkich walkach zdobyto. To był przełom – w połowie tamtego roku SPLA kontrolowała już większość południowego Sudanu.Niewiele później, gdy żołnierze rządowi ostrzelali ich bazę, Martę trafiły odłamki pocisku z granatnika. Obie nogi miała poharatane. Spędziła kilka miesięcy w szpitalu polowym w Etiopii, a potem wróciła na front. Czy się bała? Kiedy masz cel do zdobycia, nie boisz się, mówi. A przecież, gdy idziesz do boju, nie wiesz, czy przeżyjesz. Z jej rąk być może także zginął niejeden człowiek. Pięcioro jej dzieci urodziło się w czasie wojny – trzech chłopców i dwie dziewczynki. Gdy zachodziła w ciążę, komendant zostawiał ją na tyłach, z cywilami. Za każdym razem po roku wracała na front. Ostatnich kilka lat wojny spędziła w siłach medycznych. Co wolała – walczyć na froncie czy opiekować się chorymi na tyłach? Robisz, co każe sztab, mówi Marta. Jak musisz iść, idziesz. To wszystko. Gdy podpisano pokój, Martę wyznaczono do pracy w policji. Jej mąż pozostał w SPLA, które zostało oficjalną siłą zbrojną autonomicznego południowego Sudanu. Jest pułkownikiem, stacjonuje w Dżubie. Widują się nieczęsto.Marta patroluje odległe hrabstwo Nyirol. W Nyirol pokój jest rzeczą względną. Zbrojne wyprawy po bydło zawsze były tu plagą, ale od wojny zamiast włóczni mężczyźni mają kałasznikowy. Atakują wieś, zabierają krowy. Porywają dzieci, żeby je wychować jak własne. Dzieci to bogactwo. Jak szukać w buszu zaginionego dziecka? Wojsko nie rusza się z garnizonu, mówi Marta, a w policji jest ich za mało. Swoich dzieci Marta nie widziała już ponad trzy lata. Są w Kenii, w obozie dla uchodźców w Kakumie pod opieką młodszej żony jej męża, która nigdy nie była w wojsku. Mąż Marty ma z nią jeszcze czworo innych dzieci. Marta chciałaby sprowadzić do kraju swoje dzieci. Mogłyby skończyć naukę tu, w Dżubie. Przy ojcu. Dobrze byłoby móc widywać je częściej. Od trzech lat, mówi, rozmawia z nimi jedynie przez radiotelefon.Jackeline Yom (Bor) Jak większość Dinków Jackeline Yom ma dwa imiona. Jackeline to imię chrześcijańskie, Yom – imię w języku dinka. Yom oznacza białą krowę, która ma czarny pysk. Yom urodziła się w 1985 roku, dwa lata po śmierci ojca. Był lekarzem, człowiekiem zamożnym. Miał pięć żon. Zginął na początku wojny. Z matką Yom ożenił się jego starszy brat, stryj jej dzieci. Taki jest zwyczaj, w ten sposób kobieta nie zostaje na świecie sama. Dzieci, które urodzi, nadal uważa się jednak za dzieci zmarłego.Matka Yom po śmierci ojca urodziła jeszcze cztery córki. Razem jest ich dziewięć: Ayan, Ajak, Nyang, Nyantith, Yar, Danaon, Yom, Agod i Nialad. Mają imiona od maści krów, które ojciec dał za ich matkę.Yom dorastała w Kakumie, o
bozie dla uchodźców na północy Kenii, i tam zakochała się w koledze ze szkoły. Spotykali się przez cztery lata. Są rodzice, mówi Yom, którzy pytają córkę o zdanie. Inni wybierają na męża tego, kto pochodzi z dobrej rodziny i daje wiele krów. Ukochany Yom miał 16 krów. 16 krów to dla stryja Yom było o wiele za mało. W obozach uchodźców mało kto miał krowy. Krowy, mówi Yom, mieli ci, którym udało się uciec ze stadami pod granicę Ugandy. Stamtąd pochodził mężczyzna, który zobaczył Yom i od razu zapragnął na żonę dla syna. Bo była ładna? Może i dlatego. Ale przede wszystkim dlatego, że była z bogatej rodziny, a jej matka miała dziewięć córek. Wierzył, że ona także będzie rodzić córki. Ten, kto ma wiele córek, dostanie dużo bydła, gdy wyda je za mąż. Dawał za nią 42 krowy.Ale Yom nie chciała wyjść za nomadę z buszu, który nie umie czytać ani pisać. Pobili ją stryj i jego bracia – Yom pokazuje blizny na nogach – a potem wywieźli w busz. Ukochany pojechał za nią. Jego także krewni Yom pobili i wtrącili na cztery miesiące do więzienia. To wtedy Yom postanowiła uciec. Dwa dni szła na piechotę. Była zła, mówi. Nie miała ze sobą jedzenia ani picia, tylko gniew. W Lui czekał na nią brat ukochanego. Razem przekroczyli granicę Ugandy i tam dołączył do niej ukochany. Na drugi dzień po jego przyjeździe Yom zmieniła ubranie. Była teraz ubrana jak mężatka. Kiedy stryj w końcu ją znalazł, musiał ustąpić. Dziś Yom mieszka z mężem.Znaleźli w Borze niezajęty kawałek ziemi na skraju miasta i postawili chatę, cztery ściany z trzciny. Może kiedyś będzie ich stać na własny tukul, jednoizbowy dom z suszonej gliny? Mąż Yom jest asystentem medycznym, Yom pomaga w szpitalu przy porodach. W Borze kobiet nie trzeba już przekonywać o zaletach szpitala. Tyle że w domu, mówi Yom, kobiety Dinka rodzą na siedząco, a w szpitalu położne każą im leżeć na plecach. Przy porodzie zaciskają zęby. Krzyczeć z bólu? Dla kobiety Dinka to wstyd. Rok temu Yom urodziła syna. Miał osiem miesięcy, gdy dostał gorączki. O trzeciej nad ranem wzięli go do szpitala. Test na malarię wypadł negatywnie, na tyfus także. Chłopiec jednak umarł. Dlaczego? W tradycji Dinków, mówi Yom, powiedziano by, że ktoś na niego źle spojrzał. Teraz Yom czeka na drugie dziecko. Patrzy na księżyc, żeby wiedzieć, kiedy najlepiej zajść w ciążę. Ile chciałaby mieć dzieci? Uśmiecha się. Kobiety Dinka, mówi, chcą mieć tyle dzieci, ile mogą.

Redha Tabu (Dżuba) Redha Tabu ma 30 lat. Od ośmiu lat sprzedaje węgiel na targu w Dżubie, stolicy południowego Sudanu. Nim rano wyjdzie z domu, szykuje jedzenie na cały dzień dla rodziny. Każdego ranka handlarze przywożą jej wielkie worki pełne węgla drzewnego, który Redha łamie na drobne kawałki. Część ludzie wypalają po wsiach pod Dżubą, część trafia tu nawet z Ugandy. W Dżubie wszystko jest droższe – w spustoszonym kraju niemal wszystko trzeba sprowadzać z daleka. Niewielka torebka węgla kosztuje 300 dinarów sudańskich, czyli półtora dolara. Za miejsce na targu Customs na peryferiach Dżuby Redha miesięcznie płaci 10 dolarów. Na węglu gotuje się jedzenie i parzy herbatę. Kuchnia w Dżubie jest wyłączną domeną kobiet i po węgiel przychodzą tylko kobiety.Redha urodziła się w Loce, małej wsi pod Dżubą, ale wychowała się w mieście. Arabski pidżyn, którym ludzie różnych grup etnicznych porozumiewają się w tyglu Dżuby, jest jej ojczystym językiem. Redha chce tutaj zostać, choć reszta jej braci i sióstr mieszka na wsi. Redha do szkoły chodziła niedługo, tylko sześć i pół roku. Umie jednak, mówi, czytać i pisać. Po arabsku. Dżuba była miastem garnizonowym, gdzie stacjonowały wojska z Północy, i w szkołach uczono tylko po arabsku. Dzisiaj jej córka, Elizabeth, lat dziewięć, ma już wszystkie lekcje po angielsku. Chłopcy, pięcioletni Solomon i Elijah, który ma dwa i pół roku, na szkołę są jeszcze za mali.Redha dzieci urodziła pięcioro, ale dwoje umarło na malarię. Szkoła kosztuje dużo, mówi Redha, ale jakoś wiążą koniec z końcem. Mąż jest mechanikiem, pracuje dorywczo w zaimprowizowanych pod gołym niebem warsztatach samochodowych. Czy jej praca jest ciężka? Oj, robi to już od tylu lat, zdążyła się przyzwyczaić. Ale wiadomo, jeżeli kiedyś znajdzie coś innego… Nie, nie chciałaby, żeby jej córka była węglarką jak ona. Chciałaby, żeby skończyła szkoły i pracowała w szpitalu. O czym jeszcze marzy? Śmieje się. – O czym tu marzyć? Wszystko jest, jak powinno. No, może tylko pieniędzy przydałoby się trochę więcej.Agnes Nakiyaga Ntege (Kampala – Bor) Agnes, lat 38, siedzi na worku kartofli w budce z blachy falistej, którą podnajęła w Borze na targu. Dwie kobiety obierają kartofle. Są z Ugandy jak Agnes. Z Ugandy jest też chłopiec do pomocy, który smaży przed sklepem frytki dla przechodniów. Na noc Agnes rozkłada pomiędzy workami zwinięte pod ścianą materace. Łatwo nie jest, mówi. Ale wiadomo, dzieciom trzeba dać wykształcenie.Tęskni za domem, to prawda. Ostatnio była w Kampali na święta. Dzieci ma sześcioro. Najstarszy, Andrew, już studiuje informatykę. W październiku zacznie trzeci rok, ostatni. Po nim jest Edith, która woli przedmioty humanistyczne, a potem jeszcze Stanley, Alice, Broline i Edrine. Edrine ma dopiero dwa i pół roku. Rodzice Agnes nie mieli pieniędzy na czesne. Przerwała naukę, gdy miała 17 lat.Andrew przyszedł na świat rok później. Z mężem Agnes znała się jeszcze ze szkoły. Zaczęła od sprzedaży owoców, które kupowała w Ruandzie. W Ugandzie handel często jest domeną kobiet – siostra Agnes, na przykład, ma w Kampali sklep. Kiedy ruandyjskie owoce przestały się opłacać, Agnes zainwestowała z mężem w ciężarówkę i postanowiła przyjechać do południowego Sudanu.Kto decyduje w rodzinie? Agnes się śmieje. – Siadamy razem i negocjujemy. W pierwszym transporcie przywiozła 3,6 tys. jajek. Byli ludzie, którzy się dziwili. Co to jest? Mało kto hodował tu wtedy kurczaki. Powoli ludzie się przyzwyczaili i dziś na targu chłopcy roznoszą na sprzedaż jajka na twardo. Agnes sprowadza też pomidory, kartofle i cebulę z własnego gospodarstwa pod Kampalą. W Kampali jest wszystko, mówi Agnes. Papryka, fasolka szparagowa, marchew. Tutaj ludzie nie znają nawet marchewki. Nigdy nie widziała, żeby ktoś tu kopał, mówi. Uprawa warzyw nie leży w tutejszych obyczajach. Wojna cofnęła rozwój Południa o ćwierć wieku. Zostawiła kraj nie tylko bez studni, dróg i szkół, ale także bez tych, którzy umieliby je zbudować. Stare umiejętności zaginęły, nowych trzeba będzie dopiero nabyć.Ostatnią dostawę Agnes przywiozła w kwietniu. W maju zaczynają się deszcze, drogi robią się nieprzejezdne. Przez cztery miesiące ludzie w Borze będą jedli tylko sorgo, ryż i fasolę. Co dwa tygodnie, kiedy Agnes wraca do Kampali, na jej miejsce przyjeżdża mąż. Tak postanowili. Jeśliby miało stać się coś złego, lepiej, żeby stało się tylko jednemu z nich. Tu, w Borze, jest dość spokojnie, ale na drodze od ugandyjskiej granicy do Dżuby do niedawna zdarzały się ataki. Mężczyźni w wojskowych drelichach wyłaniali się z buszu i otwierali ogień – niedobitki Armii Oporu Pana, które z Ugandy przeniosły się do południowego Sudanu.O czym marzy Agnes? Żeby dzieci pokończyły szkoły. Wtedy wróci do domu, mówi, i usiądzie. Andrew i Edith są już prawie dorośli. Może pomogą opłacić szkołę młodszemu rodzeństwu? Nie można znać czyjegoś serca, mówi Agnes. Ale przecież, mówi, w skrytości ducha taką ma nadzieję. Na razie uczą się dobrze, chwała Bogu. Wiedzą, ile robi dla nich ich matka.Olga Stanisławska Źródło: Wysokie Obcasy

 

 Dokument bez tytułu