Kilka wspomnień z Zimbabwe

afryka.org Czytelnia Afryka Inaczej Kilka wspomnień z Zimbabwe

Jest 10 sierpnia, mam za sobą 1250 kilometrów wyboistej drogi i kilka myśli do zapisania. Przez sklepową szybę robię zdjęcie opustoszałych półek i lodówek. Na wysokim drzewie wisi plakat przywódcy opozycyjnego MDC, Morgana Tsvangirai’a, a tuż na przeciwko w geście zwycięstwa puszy się i nadyma, ojciec narodu, Robert Mugabe. Podobno tą właśnie uniesioną w górę pięść kazano demonstrować mieszkańcom wiosek, zanim ostatecznie palono im domy, bito ich i prześladowano.

Jestem w Zimbabwe. W drodze do Bingi zabieram autostopowicza. „Mam dziewięć dzieci, w naszej wiosce nie można już kupić jedzenia, chodzę po wsiach szukając milimil (podstawowy produkt do ugotowania strawy), ale nikt nie chce sprzedawać za zimdolary, bo z dnia na dzień trącą na wartości”. Miesięczny zarobek nauczyciela, który ukończył college to równowartość 2 worków milimil pozwalających wyżywić rodzinę przez 2 tygodnie. Miesiąc ma ich 4.

Rabatki z kwiatami, dobre, (choć puste) restauracje, nienaganny angielski, którym posługują się już dziesięciolatki. Tylko patrole policyjne przypominają, że państwo ma prawo wiedzieć gdzie i po co się poruszam i te martwe plakaty z uniesioną do nieba pięścią. Zimbabwe umiera z głodu. Cicho i poza rozdmuchującą największą na świecie inflację opinią publiczną. Na tle konfliktu w Gruzji i wyborów w USA mało opłacalny do inwestycji kraj Afryki Południowej sam musi poradzić sobie ze swoją niedolą.

Nienaturalnie wręcz wyglądają puste place, na których chociażby w sąsiedniej Zambii do późnych godzin nocnych roi się od sprzedawców i przekupniów, a powietrze wypełniają ostre zapachy smażonych ryb, kaskady dźwięków i kształtów.

Miasteczko Victoria Falls. Przez kilka godzin mam okazję rozmawiać z pracownikami „Share Waters”. Wiedzą dużo i chyba coraz mniej boją się mówić głośno, o tym, że czekają na lepsze czasy, że rząd nie postępuje uczciwie, że opozycja jest zbyt słaba. Chwilami mam wrażenie jakby czekali na jakiś gest, na zapewnienie, że kiedy wrócę do Europy opowiem, co się tu dzieje, pokażę jak dziś wygląda doprowadzony do ruiny gospodarczej kraj, uratuję ich od niedoli. Przytłacza mnie ciężar tej rozmowy, bo mam świadomość, że prawdopodobnie nic nie będę umiała zmienić. Nie potrafię powstrzymać się od porównań na tle mentalnościowym, intelektualnym, edukacyjnym. Zambia, w której spędziłam ostatnie 10 miesięcy wydaje się być daleko w tyle.

Nieśmiało i bardzo powoli turystyka zaczyna jakby rodzić się na nowo. Posiadacze wypchanych dolarami portfeli pojawiają się – najpierw tylko na chwilę – żeby przekroczyć most i choć postawić stopę w owianym złą sławą państwie. Potem docierają do Victoria Falls (niecałe 10 kilometrów od tętniącego życiem zambijskiego Livingstone). Ci, którym wystarcza odwagi zapuszczają się w głąb kraju, ale na to potrzeba już dobrego samochodu, zapasowych kół i własnych kanistrów z paliwem.

Tego ostatniego wciąż nie można nabyć oficjalnie. Co bogatsi podróżują do RPA, żeby potem cenne baryłki sprzedać za podwójną cenę. Jeszcze inni trudnią się handlem….każdego dnia w kantorach w Livingstone brakuje zambijskich „Kwacha”. Dlaczego? Bo dokładnie te 10 kilometrów dalej, tuż za malowniczo rozpościerającym się mostem waluta obcego państwa ma większą wartość niż ta rodzima.

Każdego dnia setki Zimbabweańczyków przekraczają tę umowną linię, żeby kupić coś, czym ich rodziny będą mogły napełnić ziejące pustką żołądki. Kilkugodzinny marsz, sfatygowane złożone niemalże w kostkę kartki, a na nich dziesiątki pieczątek, dla których urzędnicy nie mogli znaleźć już miejsca w nadwyrężonych paszportach, trud drogi, kilka godzin w lepszym świecie, znów okienko na granicy, powrót do domu. Czasem uda się coś sprzedać sąsiadom, zarobić parę groszy, byle tylko w amerykańskich dolarach, bo te miejscowe za chwilę nie będą nic warte.

Mimo podpisanego porozumienia między prezydentem Mugabe, a liderem opozycji trudno jest mi uwierzyć w „nowe Zimbabwe”. Bynajmniej nie widać go na sklepowych półkach, w domach zwykłych ludzi, w umysłach, tych, którzy ten nowy kraj mają tworzyć. A szkoda, bo ostatecznie jak w każdym konflikcie między interesami polityków, a obywateli, tymi, którzy cierpią najbardziej są zawsze ci drudzy.

Paulina Łokaj

 Dokument bez tytułu