Pierwsze zdania powieści pociągają za sobą czytającego, jak gdyby przysiadł się on do stolika w chwili, kiedy narrator wychyla kieliszek wina między kolejnymi zdaniami – oto nagle, bez przecinka czy wielkiej litery, w pół strony i gestu, narrator zwany Kielonkiem podejmuje swą opowieść. Znajdujemy się w Brazzaville, w otwartym dzień i noc przez trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku barze „Śmierć kredytom”, którego historia i klienci dostarczą tematów Kielonkowi, lokalnemu skrybie piszącemu na zlecenie właściciela.
Zanim jednak czytelnik pozwoli sobie na pochopną konkluzję, że skoro autor, Alain Mabanckou, pochodzi z Republiki Konga, to powieść, wpisując się w afrykańską tradycję literatury mówionej, jest z pewnością gawędą snutą przy barowym stoliku – czeka go pierwsza niespodzianka.
U źródeł powieści leży bowiem miłość słowa pisanego, trwałego – to dlatego właściciel baru wręcza Kielonkowi zeszyt, żeby nie popadły w niepamięć wypełniające to miejsce czyny i słowa, i intymnego – pomimo, że pisze na zlecenie, Kielonek tworzy dla siebie i niejednokrotnie zasłania czy wydziera zeszyt ciekawskim, dobierającym się do świata jego pierwszych i ostatnich kartek. Narrator nie siada więc niczym u Marqueza na krześle, żeby na rogu ulicy sprzedawać swą opowieść miastu, ale odwrócony plecami, od czasu do czasu obraca do czytelnika głowę i mruga ironicznie okiem.
Poznajemy historię baru w ubogiej dzielnicy Trzystu od samego zarania; śledzimy podróż późniejszego właściciela, Upartego Ślimaka, do Kamerunu; przesiadujemy razem z nim w odkrytym w kameruńskiej Douali lokalu, który stoi otwarty bez najmniejszej przerwy od czasu powstania. Kiedy Uparty Ślimak postanawia otworzyć podobny przybytek w Kongo-Brazzaville, ze wszech stron podnoszą się głosy protestu: księża, szamani, anonimowi alkoholicy i stateczni ojcowie rodzin jednoczą siły przeciwko przedsięwzięciu Ślimaka. Na próżno.
Mabanckou opisując owe prehistoryczne początki baru „Śmierć kredytom” kreśli z werwą oszałamiający obraz kongolańskiego społeczeństwa. Litania postaci, telewizyjnych świętych, szaleńców, ministrów rolnictwa przewija się przez kartki w zastraszającym tempie, a razem z nimi wiruje, skarykaturyzowany i pomniejszony, cały świat zachodniej kultury. W powietrzu świszczą strzępki cytatów, niezliczone odwołania i tytuły; podobnie jak w całej książce, europejska cywilizacja może przejrzeć się w tym fragmencie bez żadnego makijażu.
Pierwsze trzydzieści stron kipi zaraźliwym, frenetycznym stylem, który wprost wylewa się z kartek i każe bardzo realnie myśleć o ministrze rolnictwa przemawiającym w telewizji, wygniecionym zeszycie Kielonka i owocowym drzewie, pod którym ów ma zwyczaj sikać. Jednocześnie Mabanckou nieustannie przypomina czytelnikowi, że to literatura; w każdym słowie bohaterów szeleszczą inne powieści, inna poezja i nawet diabeł z pijackiego koszmaru będzie mamrotał pod nosem do ofiary: „biedny dureń, uważał, że piekło to inni”.
Otworzywszy czytelnikowi drzwi do swego świata wyobrażonego, Mabanckou spisuje piórem Kielonka życiowe dzieje kolejnych stałych bądź przelotnych bywalców baru; faceta w pampersach, który stracił zdrowie wrobiony przez żonę w dwuletni wyrok za pedofilię i zaniedbywanie rodziny; Drukarza, który ma za sobą pracę na intratnym stanowisku i małżeństwo we Francji – Francji, która pozostaje miarą wszystkich rzeczy – a który teraz, opuszczony i na wpół zwariowany, wymachuje przed znajomymi cudownie zdobytym numerem „Paris Match”; Spłuczki oraz Kazimierza żyjącego na poziomie. Losy bohaterów, skończonych bądź wyczerpanych życiowo, opowiedziane są z aprobatą i bez tendencji do poszukiwania morału.
Mabanckou dotyka, delikatnie a zarazem głęboko, problemów jakie stawia przed sobą pisarz literatury postkolonialnej; jak wiele o upokorzeniu i rasizmie mówi opis kolacji u białych teściów Drukarza czy też jego późniejszy strach, żeby czarny amant nie odbił mu białej żony. Wrażenie, że autor odrobił zadanie domowe z postkolonializmu bywa jednak zwodnicze – kiedy Drukarz mówi o żonie, że ona „wie, jak bez wysiłku kochać się z Murzynem” nawiązując tym samym do tytułu książki Laferrièra, słyszymy w tym zdaniu ostrzeżenie autora – czy aby my, jako czytelnicy, nie korzystamy z wytrychów dla zrozumienia i zaklasyfikowania jego twórczości. Gdzie spodziewalibyśmy się krwi, jest kartka papieru. Zbyt wiele tutaj literackiego dystansu i ironii, żeby czytelnik rozsiadł się w poczuciu komfortu i jednoznaczności.
Książka Mabanckou jest bowiem na pierwszym miejscu – wierna postmodernistycznej refleksji – książką o pisaniu. O tym jak z biografii Drukarza, Spłuczki czy Upartego Ślimaka czyni się opowieść. O uwikłaniu w kulturę, którego oczywistość potrafi autor rozsadzić jednym zdaniem, sadzając wbrew myślowym przyzwyczajeniom czytelnika w jednym szeregu Prousta i kongijskiego klasyka, Labou Tansiego.
W końcu zaś o niemożliwość i tęsknocie za powieścią nie troszczącą się o swoje literackie przedtem i potem, „książką pierwszego człowieka”; to jeden z największych momentów w powieści, kiedy Kielonek żałuje nienapisanej powieści, którą dedykowałby swojej tragicznie zmarłej matce, „książki cudów, gdzie na każdej stronie opisywałbym moje uczucie, moją miłość, moje żale”.
Proza Mabanckou nie traci ani na moment swojego mocnego, wybijanego kolejnymi przecinkami rytmu, wydaje się być bliska życia, czuć jej oddech i ciepło przez skórę. Postaci są dobitne, rysowane mocną kreską, przekonywające – jednocześnie na owym „bazarze życia”, gdzieś w połowie drogi między pisaniem a życiem samym, nie opuszcza autora pytanie o naturę literatury, granice i sens „królestwa znaków” jak określa swój zeszyt Kielonek. Wartość książki nie tylko tkwi w antropologicznej ciekawości czy w doskonałym warsztacie pisarskim Mabanckou – to dojrzała pisarska refleksja, wymykająca się jednookiej, płaskiej perspektywie.
Tomasz Surdykowski
Alain Mabanckou, „Kielonek”, przełożył Jacek Giszczak, Wydawnictwo Karakter 2008, 200 s.