Od ponad tygodnia w Kenii dochodzi do regularnych zamieszek, w wyniku których życie straciło już około 300 osób a ponad 70 000 zostało zmuszonych do opuszczenia własnych domów.
Ci którzy ucierpieli, ofiary napadów i rodziny zmarłych przez łzy krzyczą o pomoc i wsparcie rządu. Ci którzy czują się oszukani wynikami wyborów wychodzą na ulicę przewiązani białymi szalami trzymając zieloną gałązkę w ręku na znak pokoju. W ten sposób wyrażają swój protest przeciw złamanym zasadom demokracji. Są jeszcze ci, dla których obecna sytuacja jest pretekstem do użycia przemocy. Rozwścieczeni mają jeden cel – zniszczenie.
Najbardziej nieobecni wydają się zaś główni aktorzy całego zajścia. Zarówno Kibaki jak i Odinga sprawiają wrażenie jakby akty przemocy i chaos nie wpływały na ich personalną rozgrywkę o stanowisko w państwie, którym jest Kenia. Jakby chwilowo zapomnieli, że na to państwo składają się jego ginący obywatele.
Kibaki dopiero tydzień po zaprzysiężeniu, 3 stycznia, zdecydował się na publiczne wystąpienie, w którym podkreślił że otwarty jest na dialog z opozycją, ale dopiero wtedy, gdy ustabilizuje się sytuacja w kraju. Rząd unika propozycji mediacji pokojowych z zewnątrz, twierdząc iż sytuacja w Kenii jest wyłącznie sprawą wewnętrzną. Stąd też odwołana została wizyta prezydenta Ghany, przewodniczącego Unii Afrykańskiej Johna Kufuora. Innego zdania jest Odinga, który nie podejmie rozmów z Kibaki'm bez międzynarodowego wsparcia.
Coraz więcej turystów odwołuje swoje wakacje w kenijskich kurortach. W Ugandzie, Ruandzie, Burundi a nawet Kongu brakuje paliwa, które do tej pory transportowane było z Mombasy. Giełda papierów wartościowych w Nairobi została zamknięta zaledwie godzinę po jej otwarciu. Przestają działać biura i sklepy. Zaczyna brakować podstawowych towarów w sklepach. Ponad tysiąc osób przebywa w obozach uchodźców w Ugandzie.
Konkretnych propozycji na rozwiązanie problemu wciąż nie widać.
Patrycja Zandberg