Kano jest starym, zacnym miastem. Jednym z siedmiu miast hausańskich, nadal w większości zamieszkanym przez Hausańczyków. W mieście wprowadzono prawo muzułmańskie-szariat, i jak twierdzą niektórzy, dzięki temu jest bezpieczniej. Bezpieczniej niż w Lagos, gdzie nikt nie respektuje jakiegokolwiek prawa…
W Kano jednak jesteśmy chronieni z jednej strony przez zwykłą policję, z drugiej przez policję szariatu. Stare miasto ugina się nad kilkoma „jeziorkami”, wyglądającymi jak duże kałuże, pełnymi plastikowych torebek. Otoczone jest resztkami murów. Niemcy wzięli się parę lat temu za ich odnowienie. Udało im się zrekonstruować jedną miejską bramę wraz z częścią historycznych umocnień… Pozostałe mury leżą i świetnie służą kozom za punkty obserwacyjne a palaczom trawy za schronienie przed słońcem.
Niesamowity ruch tego spasłego miasta nie ustaje po zmierzchu… Zazwyczaj czekamy na poboczu, aby złapać autobus na Sabon Gari. W końcu przyjeżdża pojazd oklejony ze wszystkich stron nalepkami gwiazd Nollywood i podobiznami sułtana, który w tym wypadku nie ma nic do powiedzenia. Włączamy się w ruch uliczny i w pół godziny jesteśmy na miejscu.
Tym razem jednak przyjeżdżają po nas znajomi. Ich samochód ryje w wertepach pod naszym domem, ale przyjechali zabrać nas na „holy water”. Ściemnia się i miasto pręży swoje siły, aby wybuchnąć rykiem tysięcy generatorów. Jak zwykle prądu nie ma w niektórych dzielnicach. Prądu nigdy nie wystarcza dla całego miasto.
Przejechaliśmy już przez stare miasto i zatrzymaliśmy się na Kuroda, pod kilkupiętrowym budynkiem, który czeka, aby go ktoś wykończył zanim sam to zrobi. Tu nie działa już szariat, i widać to na pierwszy rzut oka.
Kano, oprócz wielkiego meczetu, farbiarni indygo i starych zabudowań, ma też plamę na swojej czystości – Sabon Gari, czyli dosłownie z hausa, Nowe Miasto. Patrząc na nie, ciężko stwierdzić w którym momencie istnienia miasto to było nowe…
U wejścia ulic w Sabon Gari leżą sterty śmieci, które czasem pali się i wtedy ta część miasta wygląda wyjątkowo upiornie. Najczęściej jednak śmieci czekają aż same znikną.
Wysiadamy i wkraczamy w jedną z ulic, zupełnie pogrążoną w ciemności. Jeśli w innych dzielnicach Kano, prąd czasem się pojawia, powiedzenie o tym, że czasem pojawia się na Sabon Gari byłoby niezwykle nieprzyzwoite. Tu rządzą generatory, jeśli oczywiście ktoś taki posiada. Na tej ulicy jednak nikomu nie jest potrzebny generator, ponieważ są tu hałdy śmieci, stare samochody i puste budynki…
Mijamy Tuaregów sprzedających w tej części miasta daktyle i już nasze stopy nurzają się w skórkach owoców, torebkach i wszystkim co dzisiejszy dzień wypluł na tę ulicę. Przez dwieście metrów musimy ufać przeczuciu, gdzie postawić stopę. Przyznaję jednak, że po pewnym czasie w Kano, człowiek przyzwyczaja się do błądzenia w ciemności. Kiedy w końcu mijamy tą reprezentacyjną bramę Sabon Gari i stajemy na skrzyżowaniu, czuję już atmosferę wieczoru.
Na mapie Kano, Sabon Gari wygląda tak niewinnie. Równolegle i prostopadle wytyczone uliczki dają obietnicę porządnej, bogatej dzielnicy. Nic bardziej mylnego. Jest to plątanina tak samo wyglądających wąskich ulic. Na każdej z nich znajduje się przynajmniej dziesięć barów, dwa hotele, kościół i burdel. Na tym, co my byśmy nazwali chodnikiem, rozkłada się handel.
Kobiety smażą i gotują kukurydze, inne smażą jam i słodkie ziemniaki. Kuchnie rozłożone są tuż nad kanałami, płynącymi wzdłuż ulic, w których taplają się wygłodniałe psy i kurczaki, których poprzednicy tuż obok smażą się czerwoni ze wstydu i papryczki attaragu. Ale lepiej zapomnieć o przeszłości kurczaków kiedy już ma się je na talerzu. Na Sabon Gari podają bowiem najlepsze kurczaki natarte attaragu, czyli papryczką krzewiatą, najostrzejszą rzeczą jaką wydaje z siebie ta ziemia.
Mijamy bary pełne ludzi pijących piwo Star, Gulder i Guiness. Telewizory z sąsiadujących ze sobą barów kłócą się między sobą o mecz, a kurczaki kręcą się w swoim „dance macabre”. Dochodzimy do naszego ulubionego miejsca. Generator zagłusza radio grające w środku. Jednopiętrowy budynek pomalowany jest na różowo, a sąsiednie domy na niebiesko i zielono. Kuchnia wystawiona jest na zewnątrz. W jednej misce leży isi-ewu, kozia głowa, przysmak Ibo, w drugiej upieczony już kurczak. Wybieramy stolik i zaraz podchodzi do nas kelnerka:
Sista na wettin de-o? How far?
Zamawiamy Star i isi-ewu. Wokół słychać raczej języki z południa Nigerii i „broken english”. Broken english, pomimo nazwy angielski, jest już właściwie osobnym językiem. Tak bardzo uciekł prawdziwej angielszczyźnie, łącząc w sobie wyrazy z ibo, joruba, hausa z uproszczoną wersją angielskich wyrazów.
Sabon Gari powstało jako dzielnica przyjezdnych. Hausańczycy, jako muzułmanie rzadko pokazują się w tej części miasta, rzadko pokazują się w nocy. Hausa dociera do nas jednak, dzięki muzykom szukającym tu jakiegoś grosza. Każdy może zamówić pieśń dającą mu błogosławieństwo, czy sławiącą jego zalety. Muzyka brzmi tym lepiej im więcej butelek Stara jest pustych.
Star został wyprodukowany w Nigerii przez Heinekena i szybko zdobył sobie przydomek OHMS, czyli „our home made stuff”, używany wcześniej dla wina palmowego. Mimo, iż nie jest on mocniejszy od naszych polskich marek, zamknięty w butelce „0,7 l” szybko uderza do głowy. Dużą popularnością cieszy się Guiness. Browar w Nigerii, był pierwszym założonym przez tę firmę poza Wielką Brytanią. Czy Star czy Guiness, trzeba być przygotowanym na wypicie go w temperaturze otoczenia. A temperatura ta wzrasta wraz z wypitym alkoholem. Rozmowy nabierają siły, jedzenie znika w szybkim tempie. Dostajemy swoje porcje isi-ewe. W małym glinianym naczyniu znalazły się pokrojone kawałki mięsa i na górze poszatkowana mięta lub sałata. Idealne danie do piwa.
Po zjedzonej kolacji zmieniamy lokal. Nasz bar, zostanie zaraz zamknięty, bo jedzenia już prawie nie ma. Możemy się przenieść na inną ulicę, gdzie restauracja, na zapleczu mieszcząca burdel, może się utrzymać nawet po wyprzedaniu jedzenia, lub słynnego KFC. W tym KFC też podaje się kurczaki, ale jest to chyba jedyne miejsce na Sabon Gari gdzie można potańczyć. Poza tym jest zadaszone. Tu przychodzą eleganci z „wyższych sfer”.
Na małym parkiecie ludzie tańczą w rytm nigeryjskiego hip hopu. Szczególnie popularni są Styl Plus, 2Face i Idriss Abdulkareem. Ten ostatni pochodzi z Kano i część piosenek opowiadających o realiach życia w Nigerii, śpiewa w hausa. Część obecnych została już porwana przez te rytmy. Dziewczyny rzucają pośladkami na prawo i lewo, do góry i w dół, a mężczyźni zahipnotyzowani kręcą biodrami. Muzyka się rozkręca, tańczący ociekają potem ale rytm nie wypuszcza ich z parkietu.
Z głośników rozbrzmiewa w końcu Fela. Ci co tańczyli, uspokoili się, ci co siedzieli wstali, aby przyznać Feli rację. Co ważniejsze fragmenty tekstu śpiewane są w niektórych częściach sali. Fela, Sabon Gari i Star to idealne połączenie. Ale papierosy się już kończą a stół jest zastawiony pustymi butelkami. Czeka nas jeszcze przeprawa przez kilkanaście patroli policji. Na motorze byłoby znaczniej trudniej. Za każdym razem trzeba by było użyć najpiękniejszych znanych nam wyrażeń w hausa, żeby uniknąć płacenia i kłótni, lub po prostu usiąść na ulicy i zaprzeć się w sobie czekając aż policja zrezygnuje.
W samochodzie jest jednak łatwiej. Można po prostu taki patrol ominąć, nie zważając na krzyki i broń wymierzoną w naszym kierunku. Oprócz patroli, miasto o tej porze jest puste. Nie palą się już lampki na straganach, tar
gi pozasłaniały się płachtami. Stara hausańska tradycja ułożyła do snu swoje miasto. Na Sabon Gari na pewno leje się jeszcze Star, ale to zupełnie inny świat…
My kładziemy się spać jakieś 15 kilometrów dalej, pod gołym niebem i cieszymy się z chłodu. Słychać już nawoływania z meczetu. Nadchodzi ranek i tym, którzy wypili za dużo, ciężko będzie uciec przed słońcem i pragnieniem. Napoje będą ciepłe w lodówce a wiatrak bezradnie rozłoży swoje ramiona. Prąd pojawi się w naszej dzielnicy może wieczorem, ale wieczorem lepiej być tam gdzie prądu nie ma. Na Sabon Gari.
Marta Jackowska