„Gdy Szatan dzielił wśród ludzi siedem grzechów głównych, Afrykanin wyciągnął łakomstwo i gniew. Nie wiem, czy wybierał pierwszy, czy ostatni. Ani co wzięli sobie biali czy Azjaci, bo nie podróżowałam po świecie. Ale wiem, że ten wybór będzie nam zawsze ciążył. Zachłanność wznieca w Afryce więcej swarów i wojen niż susza czy niewiedza. I w zamęcie zdołała tchnąć ludobójstwo na tysiąc naszych wzgórz.”
Claudine Kayitesi przerywa i lekko się uśmiecha, jakby chciała złagodzić wymowę tych słów, po czym dodaje: „Cieszę się, że jestem Afrykanką, gdyby nie to, niczym nie mogłabym się cieszyć. Ale na pewno nie jestem z tego dumna. Czy można być dumnym, kiedy jest ci ciężko? Jestem dumna, że jestem Tutsi, tak, zdecydowanie, bo Tutsi mieli zniknąć z powierzchni ziemi, a ja przecież żyję.”
Podczas mojej ostatniej wizyty, dziesięć lat temu, Claudine wraz z okoliczną dzieciarnią zajmowała stary dom kuzynki, przy stromej drodze na wzgórze Rugarama. Lepiankę o ścianach z mocno popękanej już gliny, krytą pordzewiałą blachą, lecz otoczoną wspaniałym wonnym ogrodem, który pielęgnowała. W szopie za domem trzymała cielę w zagrodzie i trochę garnków.
Później chłopi z sąsiednich pól wyszli na wolność, także zabójca jej siostry, którego boi się spotkać po zmroku. Toteż zaraz po ślubie z ulgą opuściła to miejsce, by przenieść się na parcelę męża, Jeana Damascène’a, którego poznała jeszcze w szkolnej ławce, i tak opowiada o pamiętnym ślubie: „Z mężem spotkaliśmy się znów przed dwoma laty, najpierw były miłe słowa, planowaliśmy ślub na Nowy Rok, pobraliśmy się w lipcu. To było wielkie święto, najpierw śpiewał chór kobiet we wzorzystych pagnes, jak z fotografii; Włożyłam trzy tradycyjne suknie, mąż miał na dłoniach białe rękawiczki, kościół udostępnił nam podwórze i dał obrusy, trzy furgonetki przywiozły fantę, wino z sorgo i, rzecz jasna, skrzynki Primusa. Zabawa trwała trzy dni, nie do wiary. Teraz, po ślubie, los się do mnie uśmiecha, ale tylko teraz. Bo wiem, że nie ma przyszłości po tym, co przeżyłam.”
Dziś Claudine mieszka w nowym parterowym domku wśród dziesiątków identycznych pawilonów owego moudougoudou leżącego na kamienistym, porośniętym krzewami zboczu ponad szeroką drogą do Nyamaty, o kilka kilometrów od Kanzenze. Na nasze powitanie kładzie na stoliku pęk sztucznych kwiatów o płatkach z tkaniny, by przyozdobić naturalne bukiety, przepędza z podwórza ciekawską dzieciarnię, zaciąga zasłony, siada w drewnianym fotelu z rozbawioną miną.
„Jeszcze jakieś pytania? – udaje zdziwienie. – Znów o te masakry. Mógłby pan już przestać. Po co znów o to pytać? Dlaczego mnie? Tak trudno odpowiadać. Już od pierwszej linijki książki mogą mi nie wierzyć. Tutsi dzielili bagna z dzikimi świniami. Pili czarną wodę z sadzawki, nocą na czworakach szukali pożywienia, w pośpiechu załatwiali potrzeby osobiste. Nawet gorzej, już wam mówili, żyli jak łowna zwierzyna, pełzali w błocie, nasłuchiwali, czekali na maczety myśliwych. Ale to było niesamowite polowanie, bo cała zwierzyna miała zniknąć, choć nikt jej nie zjadał. Można powiedzieć, że przeżyli wojnę Dobra ze Złem, widzieli na własne oczy, w całej nagości, że się tak wyrażę.
Powinnam uznać, że Dobro w końcu wygrało, bo pozwoliło mi uciec i przeżyłam, a teraz mam rodzinę i wsparcie. Ale tata, mama, siostrzyczki i wszyscy konający, którzy szeptali w błocie, choć niczyje uszy nie słuchały ich ostatnich słów, oni wszyscy nie muszą już odpowiadać na pańskie pytania. Wszyscy ścięci maczetą, którzy błagali o jakiś ludzki odruch, wszyscy ci ludzie, którzy wiedzieli, że odchodzą nago, bo przed końcem skradziono im ubrania. Wszyscy zmarli, gnijący w gąszczu papirusów czy wystawieni na palące słońce, oni wszyscy nie mają komu powiedzieć, że myślą inaczej.”
Claudine kryje swą tajemnicę, lecz nigdy się na nic nie skarży. Co rano schodzi z mężem na pole, w południe rozpala ogień pod garnkiem, po południu wychodzi, do koleżanek, do parafii, do Nyamaty. Nie żąda już zadośćuczynienia, nie czeka na sprawiedliwość. Odmawia współpracy, niczego nie udaje, nie boi się słów. Nie ukrywa swych lęków i nienawiści do zabójców ani tego, że zazdrości ludziom, którzy mogą jeszcze przedstawić dzieciom swych rodziców, ani żalu, że nie zdobyła dyplomu pielęgniarki: „Nieraz posyłam życiu złe spojrzenie, ale nie spuszczam oczu”, kwituje; złe spojrzenie kontrastujące z jej wesołą twarzą, sukniami szkarłatnej barwy, dwójką hałaśliwych dzieci, które nie odstępują jej na krok.
Uprzedza pytanie i uśmiecha się: „Tak, spokój powrócił. Mam piękne dzieci, dosyć żyzne pole, dobrego męża, który mi pomaga. Parę lat temu, po masakrze, kiedy mnie pan poznał, byłam zwykłą dziewczynką, jedną z tylu sierot, bez niczego, tylko ciężka harówka i złe myśli w głowie. A potem dzięki mężowi stałam się panią domu, nie do wiary. Rano, kiedy się budzę, odwaga podaje mi rękę, nawet po koszmarnej nocy czy podczas suszy. Życie się do mnie uśmiecha i jestem mu wdzięczna, że nie zostawiło mnie na bagnach.
Ale nadzieja, że będę kimś, odeszła. Nigdy nie usłyszy pan, jak prawdziwa Claudine odpowiada na pańskie pytania, bo trochę już brakuje mi miłości własnej. Zaznałam bydlęcego życia, zetknęłam się z okrucieństwem hieny i czymś jeszcze gorszym, bo zwierzęta nie są aż tak złe. Nazwano mnie insektem. Zgwałciło mnie dzikie zwierzę. Zapędzono mnie w miejsce, o którym nie da się opowiedzieć. Ale najgorsze jest jeszcze przede mną. W sercu zawsze żywić będę podejrzenie, ono już wie, że los nie musi dotrzymywać najprostszych obietnic.
Dobry los podarował mi drugą egzystencję i nie chcę już jej odrzucać. Ale będzie to tylko połowa egzystencji, tamta została przerwana. Ścigała mnie śmierć, kiedy za wszelką cenę chciałam przeżyć. A potem męczyło życie, gdy chciałam rozstać się z tym światem, skończyć ze wstydem, który mnie zadręczał.
Wchodziłam w życie z dziewczęcą ufnością, bez granic. Zdradziło mnie. To okropne nieszczęście, gdy zdradzą cię sąsiedzi, władza, biali. Po czymś takim można zejść na manowce. Niektórzy mężczyźni rzucają motykę i przesiadują w barze, kobiety zostawiają dzieci na pastwę losu i nie dbają o siebie.
Ale kto mógłby znieść, że życie go zdradziło? To poważna sprawa, potem się już nie wie, jaką drogą pójść. Dlatego od teraz będę stała z boku.”
* * *
Jean Hatzfeld
Fragment pochodzi z książki „Strategia antylop”, opublikowanej w polskim przekładzie przez Wydawnictwo Czarne.