God is love company – historia jednego pogrzebu

afryka.org Czytelnia Afryka Inaczej God is love company – historia jednego pogrzebu

Brak pośpiechu, cierpliwość i czas są tu istotnymi pojęciami, nie tylko, jeśli odnoszą się one do uczestnictwa we wszelkiego rodzaju ceremoniach i świętach w Afryce. Europejskie "oszczędzanie" czasu, nieodłączny fetysz-zegarek na ręku, zachłanność na łatwo dostępne, proste do odczytania i "cepeliowskie" przeżycia u "dzikusów", w oczach Afrykańczyka to śmieszne, niezrozumiałe i godne pożałowania cechy.

Zaczynam moją opowieść od pojęcia czasu może dlatego, że wspominając moje przeżycia związane z pogrzebem i obserwacje czynności następujących przed i po nim, pierwsze, co przychodzi mi na myśl to długość tych procesów, wieczne czekanie, przygotowywanie siebie, swoich bliskich i zmarłego do niezbędnych rytuałów. Dla nas, sama ceremonia pogrzebu to godziny, dni wręcz, spędzone na obserwowaniu rzeszy ludzi owładniętych myślą o osobie, która właśnie odeszła do Świata Przodków. To słuchanie godzinnych przemówień rodziny, znajomych i całkiem obcych ludzi opowiadających o zmarłym. To niekończące się litanie, śpiewy i zawodzenia starszych pań. To zdające się nie mieć końca – kazania odmawiane przez księdza w nieznajomym języku (w naszym przypadku – ewe). Nie wspominając już o zawieszeniu wszelkich zajęć na conajmniej tydzień przed i po ceremonii pogrzebowej…

Każde zdarzenie i każdy człowiek ma swój czas. W odwiedziny do kogoś przychodzi się "on time", czyli wtedy, kiedy się jest na to gotowym; po pracy w polu, sieście, pogawędce z napotkaną po drodze znajomą, obowiązkowych wręcz odwiedzinach szefa wioski, po dokończeniu wplatania nowych warkoczyków we włosy. Rytm tych czynności może zostać zakłócony tylko przez ważne dla całej społeczności i brzemienne w konsekwencje zdarzenia, takie jak: susza, święta wioski (częste w Ghanie festiwale), bądź właśnie śmierć członka społeczności. Wtedy te "rytuały życia codziennego" uzyskują nowe znaczenia, bądź wręcz zostają wstrzymane po to, by przygotować siebie, swoich bliskich i przestrzeń nas otaczającą do zastałych, niezwykłych okoliczności.

Śmierć pojawia się w wielu mitach afrykańskich jako kara za odstępstwo od boskich nakazów, za naruszenie tabu, chciwość, zachłanność lub po prostu ciekawość ludzką. W Ghanie mówi się o kobiecie, która dawno temu, bijąc fufu (typową potrawę zrobioną z jamu) w drewnianej stępie, tak bardzo zamachnęła się swoim kijem, że aż sięgnęła Królestwa samego Boga-Niame Najwyższego. Bóg litościwy i wyrozumiały przesunął swoją siedzibę wyżej w niebiosa – bowiem granica Ziemi i Nieba nie była wtedy jeszcze wyraźnie oznaczona, a ludzie byli nieśmiertelni. Ale chciwa i ciekawska kobieta, przy pomocy innych gospodyń ustawiła stępy jedną na drugą, próbując w ten sposób sięgnąć Królestwa Boga. Tak powstała wieża nie była jednak wystarczająco wysoka – tak więc kobieta postanowiła podwyższyć ją używając stępy znajdującej się u podstawy. Wraz z runięciem całej konstrukcji, skończyło się też błogie i niemające kresu życie ludzi, a Królestwo Boże na zawsze wydzieliło się od ich ziemi.

Sam moment zgonu jest tylko wyznacznikiem nowego etapu z życiu człowieka oraz całej społeczności – jako że jednostka funkcjonuje zawsze i jedynie w danej grupie ludzi, społeczności wioskowej, w szeroko pojętej rodzinie wielopokoleniowej. Pamięć o tej osobie a wręcz jego obecność nie zanika wraz z jego fizycznym odejściem. Nadal uczestniczy w ważnych spotkaniach, udziela rad, nawet wypowiada swoje zdanie za pomocą pośredników. Poświęca się dla niego pierwszy łyk każdego napoju, towarzyszy on w pracy na polu i czuwa nad rodzinnym ogniskiem. W niektórych domostwach spotkałam się jeszcze z praktyką chowania zmarłych pod progiem bądź w bliskim sąsiedztwie domu – z stamtąd może lepiej czuwać, ale i nadal uczestniczyć w życiu rodziny.

Czasem wystarczy zdjęcie nieboszczyka zawieszone nad drzwiami, z dumą pokazywane każdemu gościowi domu. Mam przyjemność poznania pradziadka – ja zostaję przedstawiona pradziadkowi. To, czy mnie zaakceptuje, czy nie, pozostanie dla mnie tajemnicą. Ale nie dla pradziadka i jego rodziny…Zmarły członek rodziny pozostaje żywy nie tylko w pamięci społeczności, której był nieodłączną i niezastąpioną częścią – on JEST żywy w dalej płynącym przecież życiu codziennym.

Jeden z niewielu stanów, które w Afryce przydarzają się w samotności to moment zgonu. Zaraz po nim zmarły ponownie znajduje się w towarzystwie i w kontekście swojej wioski – a dodatkowo – w gronie swoich przodków. Staje się więc bogatszy o doświadczenia, mądrzejszy i w związku z tym przynależy mu się jeszcze większy szacunek niż za życia.

Odzwierciedlenie stosunku społeczności do zmarłego widoczne jest już w samych przygotowaniach do jego oficjalnego przejścia z krainy Żywych do królestwa Zmarłych (podkreślam – tylko fizycznie!) Przodków. Takiego sformułowania można użyć próbując opisać istotę ceremonii pogrzebu w Ghanie.

Ceremonia pogrzebu odbywa się zazwyczaj w sobotę; przejeżdżając przez wioski w całej Ghanie można z łatwością napotkać tego dnia tłumnie zbierające się grupy podobnie przebranych kobiet i mężczyzn, muzyków niosących bębny i wielkie sound-systemy rozstawione przy drodze. Stroje dla gości – szczególnie dla najbliższej rodziny, ale też dla wszystkich chętnych – szyte są u krawca z tego samego materiału. Tradycyjnie był od biały – w kolorze śmierci – czasem stemplowany w symbole "adinkra". Obecnie chętnie zamawia się w większych miasteczkach T-shirty z nadrukowanym zdjęciem i imionami zmarłego. Już sam fakt "odznaczenia" się w dniu pogrzebu tymi samymi strojami ustala pewną wspólnotę, tworzy odświętną "communitas", podkreślając niezwykłość oraz wagę tej ceremonii.
Na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że sama osoba nieboszczyka jest w całej ceremonii najmniej istotnym elementem. Od momentu zgonu pozwala mu się na zasłużony odpoczynek we własnym łóżku. Wraca się do niego tylko na moment przed wejściem korowodu roztańczonych gości do domu – jest on przebierany w najpiękniejszy swój strój a łóżko ozdabiane kolorowymi papierami i kwiatami. Nie tylko najbliższa rodzina, ale i większość społeczności wioski zaangażowana jest w przygotowanie ceremonii. Zaproszeni są wszyscy bez wyjątku – im więcej pojawi się gości wspominających zmarłego, tym prostsza do pokonania będzie dla niego droga do Królestwa Duchów Przodków, a tym samym do Boga Niame.

Najwięcej pracy (i oczywiście czasu) wymaga przygotowanie miejsca,w którym przyjmowani będą goście. Jest to zawsze zagroda zmarłego, specjalnie wysprzątana i ozdobiona liśćmi palmowymi i światełkami. Nie ma tradycji przygotowywania "stypy" dla gości – która dla nas związana jest nierozłącznie z pogrzebem.

Ceremonia ta i wszystko, co z nią związane, jest przecież dla Zmarłego, nie dla Żywych. To jemu poświęca się kroplę wina palmowego wylanego z tykwy na początku i pod koniec każdego przemówienia, wspominki pieśni czy modlitwy. Dla niego – pośrednio dla jego rodziny – zbiera się też datki pieniężne, składane przez gości na jego poduszce. Liczy się gest i symboliczna wymowa tego daru – nieistotne, czy w ręce rzeczywiście znajduje się moneta, czy nie.

Dużo kłopotów pojawia się zwłaszcza przy wynajmowaniu ekipy – występującej pod dumnie brzmiącą nazwą wymienioną przeze mnie w tytule ("Forgiveness Communication Services" czy "God is Love Company") – wypożyczającej plastikowe krzesła i sprzęt. Nie wiadomo kiedy można się ich spodziewać, w jakim stanie będą krzesła i jaką zażyczy sobie stawkę kierowca i jego pomocnicy po wypiciu paru kieliszków ku czci zmarłego… Czasem pojawia się też szkopuł wyboru jednej z konkurencyjnych firm; można zdecydować się na krzesła z wymalowaną mapą Ghany, napisem "I love Ghana" lub "I love Africa", badź skłonić się ku bardziej tradycyjnym wzorom (tkz. "adinkra") symbolizującym Boga Niame.

Najważniejsza pozostaje jednak – jak zawsze w Ghanie i zapewne w całej Afryce – muzyka. Na tym polu dopuszczalne jest wszystko: oprócz religijnych pieśni, prowadzonych (w przypadku większych możliwości finansowych rodziny) przez
uzbrojonego w keyboard bądź bęben księdza, puszczane są hity high-life'u (jednej z bardziej popularnych gatunków ghanijskiej muzyki rozrywkowej),ciężkiego hip-hopu, falującego regee czy zwariowanego rocka. Niezbędne jest zatem wynajęcie potężnego sound-systemu, pamiętającego zwykle złote lata rock-and-rolla, złożonego conajmniej z 4 kolumn wielkości człowieka, wzmacniaczy otoczonych nieprawdopodobną ilością kabli i przełączników, magnetofonu odtwarzającego (czasem tylko teoretycznie…) kasety, oraz DJ-a, obsługującego cały sprzęt. Nad tą postacią warto zatrzymać się trochę dłużej – nie tylko dlatego, że obsługa pogrzebów to nie byle jakie zajęcie, ale i ze względu na rolę, jaką odgrywa podczas pogrzebu.

Pan DJ to zazwyczaj młody, przebojowy chłopak, śledzący trendy mody nie tylko w muzyce; jego strój będzie tematem plotek wszystkich oczarowanych nimi dziewczyn oraz zazdrosnych chłopców ze wsi na długi czas po pogrzebie. Strój DJ-a odzwierciedla jego upodobania muzyczne; zazwyczaj zakłada specjalnie na "występ" na pogrzebie luźne, opadające dżinsy, koszulkę ze zdjęciem ulubionej grupy, rozwiązane adidasy i – obowiązkowo – ciemne okulary.

DJ musi być czujny na przebieg ceremonii, nie zagłuszać spontanicznie przemawiających mówców, dobierać muzykę do rytmów wybijanych przez tancerzy. Domyślam się, że nie lada sztuką jest próba samplowania piosenek nagranych na kasety, umiejętne ich przewijanie i czuwanie nad kabelkami w tak zabytkowym – z perspektywy białasów – sprzęcie… Kasety często zacinają się bądź – co gorsze – wciągają, potęgując tym samym makabryczność całej ceremonii, a kolumny sprzęgają się ze sobą, wydobywając częste piski i szumy, bądź po prostu przestając działać.

To od DJ-a zależeć będzie przebieg ceremonii, gorliwość wypowiedzi, długość tańców i zawodzeń, zaangażowanie gości i księdza. Ale przede wszystkim jego rola polega na sprawieniu przyjemności samemu zmarłemu, towarzyszeniu w jego ostatniej Podróży.

Jak już wspomniałam, muzyce towarzyszą tańce. Prowadzone przez najstarsze panie korowody gości przechodzą przez próg domu, okrążają tanecznym krokiem łóżko zmarłego i rozwijają się za rządem krzeseł w spontaniczne tańce wszystkich obecnych. Mogą one trwać nawet całą dobę, po przerwie nocnej kolejną… Tańce stają się coraz bardziej transowe a zawodzenia głośniejsze, hip-hop mocniejszy, upał bardziej doskwierający, sprzęt grający coraz mniej działający a zmarły coraz bliższy przodkom…

Uczucia, jakie wzbudzał we mnie ten niecodzienny widok, do dziś pozostają dla mnie nieporównywalne z żadnym przeżytym przeze mnie dotychczas wydarzeniem, a tym bardziej z pogrzebem.
Nieprawdopodobny jest obraz płaczących, lamentujących wokół nieboszczyka, a równocześnie podrygujących, podrzucających biodrami i podskakujących staruszek, dzieci, księdza i DJ-ja. Chrzęki sprzętu, hip-hop przeplatany modlitwami,wyrywany z rąk do rąk mikrofon, gorąc i mijające godziny – to elementy, które składają się na opis tej ceremonii.

To, co czułam ja jest być może tak trudne do opisania jak to, co czuł nieboszczyk – można to sobie wyobrazić jedynie przy dużej dozie wyobraźni, ghanijskiej logice i niezastąpionej – jak zawsze – pomocy udzielonej przez przodków!

Karolina Marcinkowska

Karolina Marcinkowska, asystentka w Państwowym Muzeum Etnograficznym w Warszawie w Dziale Etnografii Krajów Pozaeuropejskich – zajmuje się kulturą i sztuką Afryki oraz organizacją imprez. Absolwentka Etnologii i Antropologii oraz podyplomowego Studium Krajów Rozwijających się na UW w Warszawie, wolontariusz PAH. Współpracuje z Unia Teatr Niemożliwy i TR Warszawa. Podróżuje ile tylko się da, właściwie jest uzależniona od wędrowania, a może ma to we krwi. Jej mottem jest hasło "kto błądzi, nie szuka"- wierzy w nieprawdopodobne przypadki, znaki i ludzi spotykanych na swojej drodze. O zawrót głowy przyprawia ją ilość pasjonujących krajów, ludzi, języków, tańców, muzyki… Z dwóch możliwości wybiera obydwie.

 Dokument bez tytułu