Ewa z Zanzibaru: Świetliki

afryka.org Czytelnia Afryka Inaczej Ewa z Zanzibaru: Świetliki

W piątek po południu spędzaliśmy miło czas na lekturze – każdy czytał swoją książkę, nawet Kajtek przeglądał w skupieniu Lindgren o Emilu. Niebawem mieliśmy się ruszyć i pójść nad ocean – księżyc w nowiu dolewa dużo wody do przypływów, które w tym tygodniu przypadają popołudniami, więc pływa się wspaniale, szczególnie, gdy można oddać się kiczowatej estetyce trójkątów żagli dhaw topniejących w zachodzącym słońcu, niedaleko, na krawędzi nieba.

Nagle usłyszeliśmy warkot diesla zagłuszany przez nachalne, niskie głosy dobiegające z megafonów tuż pod naszym domem. Niezadowoleni, wykręciliśmy usta w kwaśnym grymasie. Kto, dlaczego i jak długo jeszcze będzie nam walił basami po uszach? Wyjrzeliśmy przez okno i zobaczyliśmy krążący wokół samochód z napędem na cztery koła. Spory i wypasiony, miał przymocowane do dachu trzy tuby, do których przez mikrofon nadawał jakiś człowiek.

Ismail z dzieciakami wyszedł przed bramę i zasięgnął języka. Wrócił z uśmiechem na ustach: show! sinema, sinema! leo, usiku! Okazało się, że kino vel sinema ma być dziś wieczorem na boisku obok nas. I tę radosną nowinę pan w eleganckiej polo obwieszczał dzielnicy Mbweni przez megafony.

Ucieszyłam się – idea obwoźnego kina (wspomagana historiami moich rodziców, którzy na takie pokazy chodzili jako dzieci) pod gołym niebem bardzo mi się podoba. Domyślałam się oczywiście, że Antonioniego raczej nie pokażą – jeśli sięgną po film z najwyższej półki, to będzie to produkcja z Brucem Lee albo Chuckiem Norrisem – więc z góry nie planowałam wieczoru z przylepionymi do ekranu oczami.

Tymczasem w porze późnej kolacji, już po pływaniu i spacerze, wysiadł prąd. Tanesko. Czyli Energetyka. A nie ja, która znowu zapomniałam kupić umeme w papierku, wzbudzając złość tkwiącego przed komputerem Hasbenda. Ciemność zapadła wszędzie. Niebo bez księżyca, za to pełne gwiazd, było jak popękana granatowa waza w sieci drobnych gwiezdnych pyłków, zużyta przez wcześniejsze pokolenia.

Nie szukaliśmy świec i latarek.Wyszliśmy na taras. Grzał bose stopy. Nad naszymi głowami świstały nietoperze. Niżej, w trawie ogrodu, unosiły się srebrne odwłoki pojedynczych świetlików.

Było bardzo cicho, zawsze tak jest, gdy nagle gasną wszystkie światła. Jedyny dźwięk, nienależący* do cykad, śmiejącego się dziko bush baby oraz muczącego przeciągle wołu, jaki chcieliśmy wyłowić z ciszy tego wieczoru należał do zestawu trzech tub, produkujących przerywane melodiami monologi, dobiegające z boiska, gdzie trwała sinema. Założyliśmy sandały, jedyne oprócz klapek buty tutaj, i w całkowitej ciemności podwórka, bramy i ścieżki poszliśmy do światła – iskrzącego się ruchem i animacją płótna, rozwieszonego na stojaku, za którym w mroku stał samochód, a w nim – człowiek o niskim głosie z mikrofonem w dłoni, wygłaszający z przejęciem tekst z monitora składanego komputera.

Toczyła się projekcja. Ludzi nie było wielu. Niektórzy siedzieli bliżej światła, na ziemi. Inni stali wyraźnie z boku, blisko bezpańskich krzaków, w których za dnia lubią paść się kozy i cielaki, a teraz opanowała je chmara świetlików, rój świetlików – taka masa świetlików, o jakiej dotąd czytałam tylko w „Lecie Muminków”. Fruwały ociężale pełne prądu i światła, którym rozbłyskiwały tak, jakby gadały alfabetem Morse’a – kropka, kreska, kropka, przerwa, kropka, kreska, kropka.

Oniemieliśmy, gdy stanęliśmy przed ekranem. Całą jego powierzchnię zajmował harmonijnie ufryzowany i anielsko skoordynowany kolektyw kobiet i mężczyzn, ubranych w żółte luźne stroje, który z wyciągniętymi do przodu rękoma i wystawianymi co rusz przed siebie nóżkami, falował tanecznie na białych obłokach ułożonych wideoklipowo na błękitnych niebie.

To na pewno nie był chiński film walki. Nie była to też kolejna boliłódzka choreografia o złej/dobrej miłości. Ani żadna umoralniająca telenowela rodem wzięta z programu pierwszego tanzańskiej telewizji publicznej. To, co zobaczyliśmy pod nocnym zanzibarskim niebem było najczystszą religijną agitką. Nie wiem, czy protestancką czy katolicką (nie ma to dla mnie znaczenia). Radujące się chórki wychwalały w teledyskach Pana i był nim Jezus. Czarny Jezus.

Wracaliśmy powoli i było nam jakoś niewygodnie. Kilka kobiet z odsłoniętymi głowami nuciło cicho piosenki z cinemy. Reszta stała w milczeniu i czekała. Nikt nie tańczył w rytm psalmów. Nikt nie klaskał. Chłopcy z naszej ulicy jarali jointy. Dziewczyny zostały w domach, żeby przy świetle lamp naftowych układać dzieci do snu. Ot, i cała afera. Ot, i cała sinema.

Ismail otworzył nam bramę i weszliśmy na podwórko. Rozłożyliśmy mkekę (matę) na ciepłym tarasie, położyliśmy się i rozmawialiśmy krótko. O świetlikach w Tatrach, o formacjach gwiazd na południowej półkuli i o nieużywanych alfabetach. Wszyscy czekaliśmy na prąd, który tego wieczoru już nie powrócił.

Zasypiając potem, w gorącej sypialni bez przewiewu, w łóżku wypełnionym dzieckiem i Hasbendem, myślałam z rozczuleniem o pewnej zimowej scenie – jednej z najpiękniejszych scen filmowych, jakie pamiętam – pochodzącej z „Historii kina w Popielawach”. Do lasu we wsi Popielawy na wozie zaprzęgniętym w konie przyjeżdża objazdowe kino. Wóz zatrzymuje się na szerokiej polanie. Mech i świerki dookoła pokrywa gruba warstwa śniegu. Pijany Pieczka, woźnica, operator i aranżer seansu, niczym potężny demiurg, rozciąga między drzewami białe prześcieradło, mające oczywiście służyć jako ekran. Dzieci ze wsi zajmują miejsca tyłem do furkoczącego projektora na korbę. Zaczyna się film (zapomniałam, co pokazywali). Butelka wódki w rękach Pieczki zamarza, ba, zamarza cały Pieczka na kilka magicznych chwil. Do wozu i do ekranu podchodzą zwierzęta – sarny, jelenie, zające, lisy, przylatują wybudzone sikorki i gile. Patrzą jak zaczarowane. Dzieci patrzą jak zaczarowane. I my patrzymy jak zaczarowani – na leśne misterium sinemy – pod gołym niebem, bez prądu, zimą.

Madrugada ew

* niniejszym postanawiam pisać wszystkie możliwe (czynne, bierne, takie, śmakie i owakie) IMIESŁOWY z NIE RAZEM (chyba, że ktoś ma inny, lepszy sposób na ten bałagan).

 Dokument bez tytułu