Ewa z Zanzibaru: Świąteczna Yellow Submarine

afryka.org Czytelnia Afryka Inaczej Ewa z Zanzibaru: Świąteczna Yellow Submarine

Wigilia w Nungwi odbyła się po polsku. O jej wielkości niech zaświadczy wybornie ukiszona kapusta – przez cudne rączki – całuję – Gosi i Kazika – która razem z suszonymi grzybami wypełniła farsz pierogów. Pierogi lepiliśmy wszyscy, tłocząc się przed wieczerzą w małej kuchni domu Matyldy przy jeszcze mniejszym stole, oraz wierząc, że lepienie wigilijnych pierogów w Afryce przyniesie nam szczęście.

Do pierogów piliśmy barszcz (autorstwa nungwijskich gospodarzy). Przekąszaliśmy moją rybą po grecku. Oraz duszoną kapustą. Jednak kulinarnym hitem wigilii (i śniadania dnia następnego) była według mnie sałatka – polska i tradycyjna. Kiszono – konserwowych ogórków do tejże dostarczył Gosi i Kazikowi nungwijski spożywczak, zwany szumnie supermarketem. Kraj pochodzenia ogórków: Iran. Państwu dziękujemy.

Nie mieliśmy opłatka, ale przed długo oczekiwanym jedzeniem podzieliliśmy się białą bułką z piekarni muzułmańskiej Niemki, Leili vel Jutty. Życząc sobie w blasku światełek z choinki i płomieni świec zdmuchiwanych uporczywie przez ciepły wiatr z suto zastawionego stołu – wszystkiego najlepszego.

Prezenty dostaliśmy duchowe, kulturoznawcze, afrykańskie i etnologiczne: niesamowite albumy z pięknymi, wyjątkowymi zdjęciami i sporą ilością wartościowego tekstu (co bywa rzadkie w przypadku albumów fotograficznych). “Gods of Africa. Contemporary rituals and beliefs” Daniela Laine’a”, “Faces of Africa” i “African Ceremonies” słynnych Carol Beckwith & Angeli Fisher oraz “The Nile. From the Mountains to the Mediterranean” Aldo Pavana. Plus wreszcie książka Beryl Markham pt. “West With the Night” (“wonderful insight into the mind of one of the most extraordinary woman of the twentieth century”), którą sobie sama kupiłam i włożyłam pod choinkę.

Pierwszy dzień świąt, czyli Boże Narodzenie spędziliśmy w bardziej wymieszanym towarzystwie, bo przy grillu pracowali tytanicznie Dawdi (czyt. dałdi), półwalijczyk, półtanzańczyk, chłopak i mąż Beryl, młodszy od niej o dobre 25 lat (Beryl jest anglosaską, mądrą i niezwykłą kobietą, która potrafi rozmawiać z każdym żywiołem na ziemi w jego własnym języku) . Dawdiemu pomagał Szwajcar Roger, który dwa lata spędził w interiorze, w bushu, w dziczy, menadżerując Rufiji River Camp, a teraz szuka (spokojnie) pracy i wypoczywa w Nungwi. Dawdiemu i Rogerowi pomagał Kazik, Polak, mieszkaniec domu Matyldy, nasz gospodarz oraz mój Hasbend, przez ramię którego na grillowane mięso zaglądała boska Ursula, urodzona i wychowywana przez matkę Rosjankę w Moskwie. Ursula to druga (po Beryl) czarownica Nungwi. Piękna, czarnooka, szczupła, opowiadająca – z głęboko rozpiętym dekoltem ukazującym zarys jej drobnych piersi, tak magiczne historie o świecie, z którego pochodzi, że słuchając wpada się w tunel zachwytu i wiecznego oddania. Ursi używa przy tym tak genialnej angielszczyzny, że można ją traktować jak darmową lektorkę. Widziałam, jak kolega, którego imienia nie podam, szturchany przez swoją dziewczynę (oboje stanowią fantastyczną parę polskich kopirajterów na zanziwakacjcach), oblizuje się lubieżnie na widok rozgrzanych – i nie należących do nikogo oprócz jej samej – ust Ursuli.

Nie mieliśmy kolęd (jaka szkoda, że ich zapomniałam wziąć z Polski!), ale za to Beryl i Dawdi przynieśli swoją “ładną” muzykę oraz głośniki z cd. Hymnem Bożego Narodzenia stała się pieśń Bitelsów o tym, że wszyscy żyjemy w żółtej łodzi podwodnej. Siedzieliśmy na kanapach zakotwiczonych w piasku przed domem, gapiliśmy się (ja najczęściej) w ugwieżdżone niebo zasłonięte przez wysokie kazuareny i palmy, piliśmy alkohole, śpiewaliśmy „Yellow Submarine”, jedliśmy wspaniałe szarlotki upieczone przez Hasbensda i rozmawialiśmy (dziecko już spało).

*
Zastanawiam się, jak to jest, że trafiam do najfajniejszych ludzi pod słońcem. czy to w Indiach, czy w Posen, czy na Rozbracie, czy w liceum świętej Marii Magdaleny, czy w Pruszkowie, czy w Sieradzu, czy w Sudetach, czy w Gołdapi, czy w Dahabie, czy w Ugandzie, czy na Zanzibarze…

*
Gosio, kochana i Kaziku takiż. Dziękuję za piękne święta. I za to, że na Zanzibarze uczycie mnie gotować słowiańskie potrawy.

*
W Sylwestra, 31 grudnia przywieziemy do Nungwi, rosyjskie gołąbki i pierogi z wołowiną, które zamówiliśmy u … niejakiej Natalii, ukraińskiej szefowej, która prowadzi rosyjsko-afrykańskie bistro w Stone Town o nazwie Hakuna Matata (no problem).

*
Jeśli zaś chodzi o ostatni i pierwszy dzień roku, to oba zostały ostro owiane przez nowe i żwawe bryzy nadchodzące z północy. Ich działaniem (szyszek strącaniem, fal wzburzaniem, energii rozproszeniem) tłumaczę sobie moją sylwestrową melancholię. Pierwszy raz w życiu miałam okazję przejść przez coś, co śmiało można określić tylko w jeden jedyny sposób: dezintegracja. Każdy kawałek życia, które zostawiałam za sobą, nagle zaczął należeć do kogoś innego. Każdy ważny człowiek, który pojawił się w ostatnich trzech dekadach, nie pozwalał się przywołać i zmaterializować (poza jednym). Każda myśl trafiała w dziwacznie zaprojektowany układ niescalony.

Patrzyłam w ciemny ocean bijący białymi falami o rafę koralową na północy i widziałam ten długi, prosty i przeraźliwie pusty tunel łączący naszą odrobinkę, maluśki cypelek, czubeczek, drobinkę, jakim jest Nungwi z potężną Polską w kształcie tarczy średniowiecznego wojownika.

*
Nungwi było zawalone turystami. Głośna muzyka didżejów ze słynnego baru Cholo kołysała ludzi w każdym wieku, także Afrykańczyków z wioski i z interioru. Nic dziwnego – święta i Sylwester to szczyt sezonu na Zanzibarze. Ludzie z całego świata ściągają do na śnieżnobiałe plaże Nungwi, Matemwe, Paje i do Kendwa Rocks, żeby przywitać Nowy Rok nad brzegiem oceanu.

*
Żegnałam emocjonujący stary rok, a wraz z nim kilka ważnych, niewiarygodnie ważnych i pięknych spraw:

krótki i pełen radości romans z zawodem kopirajterki, koncert P.J. Harvey i świt w okolicach ulicy Afrykańskiej (nomen omen) w Warszawie, dom odwiecznych przyjaciół w Kopańcu, księżyc we Wrocławiu do żywej muzyki Manu Chao, odzyskany na chwilę wakacji Sieradz, a w nim rodzinę, łzy na policzkach przyjaciółki w zawadzkim Lesie na dzień przed moim wylotem do Afryki, plecak lądujący na podłodze nowego domu na Zanzibarze, pisanie dla Afryki.org, pierwsze pisanie dla “Zadry”, pierwsze pisanie dla “Globtrotera”, pierwsze pisanie do gazetki młodzieżowej dla dziewczynek…

*
Co będzie dalej? Oczywiście nie wiem, ale mam nadzieję, że nie zmarnuję szans. Szans gigantów.

madrugada ew

 Dokument bez tytułu