Miałam dziś chłodny, cudownie pochmurny i wietrzny poranek – jakby ktoś litościwie chciał zaspokoić moją nostalgię i postanowił zesłać do Afryki zwykły dzień znad wrześniowego Bałtyku. Obudziłam się przed siódmą i pojechałam rowerem po ciepły chleb do miasta. W nocy padał deszcz (a mnie śniły się powodzie) i wymijałam plamy kałuż. Mężczyźni na dwuśladach również zwalniali przy kałużach i za każdym razem pozdrawiali mnie radośnie. Co należy do wyspiarskich zwyczajów powszednich.
Stone Town o siódmej rano w niedzielę jest raczej puste.
Naszą reprezentacyjną dwupasmówkę, nazwaną – jakżeby inaczej – Drogą Ryby, Samaki Road, pokonują z gwizdem puste, turystyczne toyoty, które spieszą na wschodnie wybrzeże Zanzibaru, zajęte przez wielkie, ekskluzywne ośrodki wczasowe. Włosi, Hiszpanie, Anglicy spożywają wykwintne śniadanie i za pół godziny wsiądą do gotowych, czyściutkich minibusów, po czym rozwiozą się po wyspie – zaglądając a to na spice tour koło Bububu, a to do zakurzonych sklepików z pamiątkami w Stone Town, a to do dawnego pałacu księżniczki Salme w Mtoni.
O siódmej rano w niedzielę z przedmieść Stone Town ciągną na targi pojedynczy hodowcy szpinaku. Pakują długie, liściaste łodygi na bagażniki swoich wysłużonych rowerów z drugiej ręki, wiążą je sznurkiem i taki idealny, plastyczny zwój zielonego o średnicy koła gigantycznej ciężarówki, wiozą dostawcom na Daradżani. Oprócz rozklejonej czerwonej fasoli, szpinak gotowany w mleczku kokosowym, jest wyspiarskim dodatkiem do głównego dania, jakim bywa ryba (lub kurczak) z ryżem (albo ugali), podawanego z niezbędną do zagryzania limonką i papryczką czili w plastikowej miseczce aside.
Na Samaki Road rano w niedzielę mężczyźni, wyrwani o świcie ze snu przez muezinów wzywających ich na pierwszą modlitwę, nie dosypiają reszty marzeń pod okiem swych czujnych kobiet, ale przyodziawszy zgrzebne, stare koszule – pedałują do miasta, żeby jak najwcześniej kupić świeże ryby z nocnego połowu, przywieźć je na bagażnikach do domów i złożyć u stóp krzątających się przy palenisku żon.
Każdego dnia, nie tylko w niedzielę, rankiem, szeroka Samaki pełna jest biegających, rozciągających się i gimnastykujących Zanzibarczyków, wśród których spotykam także kobiety (niektóre w czarnych, powłóczystych buibui, niektóre w krótkich spodenkach czy leginsach). Biegający korzystają z szarego nieba, nienagrzanego jeszcze asfaltu i słabego ruchu na drodze, dzięki czemu nie muszą zaciągać się smugami spalin, wydmuchiwanymi przerdzewiałymi rurami wydechowymi przez kursujące bez ustanku daladale.
Ilekroć wstaję wcześnie i wchodzę w uliczne, miejskie, zanzibarskie życie, odnoszę wrażenie, że przekraczam granicę innego świata.
madrugada ew