Salama ma złe dni. Zaczęło się wczoraj – od rana pokrzykiwała gromko. Słyszałam, jak kłóci się z Ismailem, w murach swojego domku z tyłu ogrodu, skąd dobiegały przytłumione, niezrozumiałe słowa. Potem zbiła miotełką z palmy Asię, najstarszą córkę, która okropnie płakała.
Gdy zobaczyłam je parę kwadransów później na naszym wspólnym placyku przy drzwiach kuchennych, gdzie suszymy pranie, karmimy koty i siadujemy na schodkach lub na ławce przy piecu chlebowym, obie były zmęczone, spłakane, opuchnięte. Po południu złoiła skórę Abu Bakarowi, swemu ukochanemu i najmłodszemu dziecku.
O ile mogę sobie wyobrazić, że lanie mogło się Abu należeć – oczywiście nie miotłą i nie z płaczem wniebogłosy – choć to miły i dobry dzieciak, to Asi wedle moich obserwacji takie lanie na pewno się nie należało. Jako najstarsza, dziesięcioletnia, córka swoich rodziców, Asia pomaga w domu najwięcej. Zmywa, pierze, zamiata. Przynosi, odnosi, sprząta. Obiera warzywa na obiad, ściera kokosy na wiórki, przesypuje przez sito mąkę i ryż. Jest odpowiedzialna za swoje rodzeństwo, które nie może tułać się po okolicy ani swawolić bez umiaru. Tylko z umiarem. Do tego Asia zwykle dwa razy dziennie maszeruje do szkoły – raz do podstawowej, raz do koranicznej (chuoni). Asia to anioł, o jakim marzyłaby co najmniej połowa europejskich matek hodujących leniwych, krnąbrnych i i jakże słodko rozpuszczonych nastolatków.
I choć uważam, że moja faworytka, Asia, jest traktowana przez Salamę zbyt surowo, żeby nie powiedzieć: niesprawiedliwie, to dzieci naszego stróża z całą pewnością są zadbane i kochane. Bez dwóch zdań. Ismail jest czuły wobec Abu jak mój własny ojciec wobec mnie i mojej siostry, wzorem zresztą większości mężczyzn na Zanzibarze i w Afryce, którzy dzieci generalnie uwielbiają, tulą, noszą, pieszczą i zagadują milutkimi głosami. Gdy Salamie zdarzy się (rzadko) wyjść z domu, na przykład do swojej żeńskiej, weekendowej szkoły koranicznej, Ismail lubi siadywać z dzieciakami przed bramą, na kamiennym murku i patrzeć sobie wspólnie na niebo i zachód słońca. Ale na pewno to, że Asia, Abu i środkowa (przepiękna) Mu, są dobrze ułożone i brykają w określonych granicach, wynika z utrzymywanej przez ich rodziców dyscypliny.
Sama czasami boję się Salamy. Jest cholernie mocna. I sroga. Nie zajmuje się nigdy głupotami czy pierdołami. W przeciwieństwie do mnie.
Wieczorem cicha już, zmęczona i spokojna (w smutku) Salama siedziała na kamieniu przy bramie, sama, spowita w swoje wyjściowe, długie i czarne szaty. Łaziłam z Kajtkiem po ogrodzie i słuchałam jego wieczornej palplaniny o tym, co tu i ówdzie rośnie (nowe ananasy i młodziutkie papaje), gdzie zbiera wije, gdzie łapie jaszczurki, na której gałęzi się huśta i które owoce z których drzew lubi zjadać. Spoglądałam na zgnębioną Salamę i mówiłam jej: Are you okey? Wewe nzuri? wewe malaria? Salama, furaha! (czy jesteś ok? ty dobrze? ty malaria? Salama, radość!), a ona uśmiechała się słabo i mówiła, że okey. No bo co – i w jakim języku – miałaby mi powiedzieć?
Nie wiem, co się stało wczoraj Salamie. Może jest w ciąży, której nie chce? Może – wprost przeciwnie – poroniła? Może ktoś w jej rodzinie choruje? Może ona jest na coś chora? Może ma okres? Może wpadli w długi? Nie mam pojęcia.
Po tour de jardin, poszliśmy z Kajtkiem nad ocean. Mbweni Ruins Resort naprawił pomost wychodzący dość daleko w wodę i fajnie się z niego ogląda niebo (i morze), leżąc na prostujących kręgosłup, świeżo przyciętych, oheblowanych deskach. Muezzini z okolicznych meczetów uderzyli z krótką pieśnią w megafony, obwieszczając zachód słońca i czas najwyższy na modlitwę. Ocean był gładki i płytki. Przejrzysty. Nieznaczne, pojedyncze falki (jak tajemnicze podwodne zwierzęta) wysyłały na brzeg sygnały nadchodzącego przypływu. W oddali jaśniały oświetlone hotele i restauracje Stone Town, które nie wydawały się tego wieczoru puste i blichtrowe. Do portu zmierzał ostatni prom z Dar es Salaam.
I drugi raz w życiu na wyraźną prośbę Kajtka (pierwszy raz miał miejsce w Nungwi, późnym wieczorem, w Nowy Rok, na plaży przy ognisku z wściekle bijącym oceanem o piach zaraz obok) zrobiliśmy coś zaskakującego. Pomodliliśmy się.
Na słowa syna: może się pomodlimy, mamo?, wpadłam w panikę, trwającą ułamek sekundy, w którym to ułamku stało się dla mnie jasne jak słońce, że formuła naszej pogńskiej modlitwy powinna przybrać formę dziękczynienia. Dziękowaliśmy więc. Matce naturze, boginiom i bogom. I trochę poprosiliśmy – na przykład o udany poród Loli Obamy (żeby zazdrosna kocica Ciapa nie pożarła jej noworodków) , a także o to, żeby Salama nie była smutna i nie biła z żalu swoich dzieci.
madrugada ew