Ewa z Zanzibaru: mybeach.com

afryka.org Czytelnia Afryka Inaczej Ewa z Zanzibaru: mybeach.com

Kiedy w głowie Hasbenda powstał pomysł, żeby coś zorganizować na Zanzibarze, żeby zrobić coś w Afryce w ogóle – zainwestować, kupić, wydobywać (złoto, węgiel, kamienie), wywiercić studnie lub otworzyć – elektrownię, hurtownię, biuro turystyczne, biuro pośrednictwa nieruchomości, centrum kultury, dom legend suahili, agencję promującą East African Islands (Zanzibar, Pemba, Mafia), ośrodek wypoczynkowy lub hotelik – był środek polskiej zimy.

Wynajmowaliśmy liche mieszkanie na peryferiach miasta. Podłogi były wyściełane zaplamioną przez psy i dzieci wykładziną, pod wykładziną leżał lentex, a plastikowe okna, które w założeniu producenta miały oddychać, zostały zbyt szczelnie wkręcone w beton i nie przepuszczały ani krztyny świeżego powietrza. Chyba, że się je otworzyło – tracąc wówczas ciepło płynące z kaloryferów, czego nie chcieliśmy, żeby nie marznąć. Co rano zbierałam ścierką skroploną wodę z czarnych od pleśni uszczelek.

Hasbend wrócił z kolejnej afrykańskiej wyprawy. Mówił, że zdobywszy jakieś bagna położone na wysokości pięciu tysięcy metrów w Ugandzie (chętnym śmiałkom powiem, że te bagna można znaleźć w Ruwenzori – Księżycowych Górach), przez które trzeba było przedzierać się kilka dni w rybackich kaloszach, obcierających nogi do krwi, postanowił odpocząć na Zanzibarze. Pod wpływem miłego powietrza i konserwującej, zdrowej wody oceanicznej, rany na łydkach zagoiły się błyskawicznie. Sielska atmosfera na wyspie sprawiła, że testosteron z bagien uległ transformacji i na twarzy Hasbenda zamiast srogiej miny zdobywcy, zaciśniętej żuchwy (wydającej groźne mruknięcia), zagościł rozanielony uśmiech. Chłopak poczuł, że Zanizibar to raj na ziemi. I że chciałby mieć na Zanzibarze własną plażę, na której moglibyśmy wszyscy zamieszkać.

Komputer podłączony do netu stał przy oknie na dużym, jesionowym, ręcznie wykańczanym biurku z szufladami. Biurko od lat należało do Hasbenda. Wybrał je i kupił w czasach prosperity (tak, jak wszystkie nasze antykwaryczne i gustowne meble, tłoczące się po kątach wynajmowanych mieszkań w czasie ówczesnej bessy).

Przysunęłam fotel bliżej biurka, żeby móc razem z Hasbendem oglądać plots (kawałki ziemi), jakie na swojej stronie o nośnym tytule: mybeach.com, prezentowali tanzańscy agenci. Plaże, palmy kokosowe, lazurowy ocean, fale, śliczne domy zadaszone makuti, ohydne domy lubiących sułtański przepych Hindusów, płoty wokół ziemi na sprzedaż, ogrody i CENY za powyższe…

Pierwszą myśl, jaką miałam gapiąc się na migające nam przed oczyma obrazki z mybeach.com, sprowadziłam do wypowiedzinaego na głos zdania: „albo jesteś szalony, Hasbendzie, albo jesteś geniuszem.”

Bo okazało się, że Hasbend zdążył nawiązać korespondencję z agentami, już szuka czegoś odpowiedniego i że cudem ocalałe oszczędności zdecydowanie ulokuje w afrykańskiej plaży. A potem się zobaczy.

Co było potem?

Ponad dwa lata tytanicznej pracy. Harówy. Którą Hasbend wykonywał w ulubionych afrykańskich przestrzeniach i w mniej ulubionych przestrzeniach wirtualnych. Ciągle szukał inwestorów. Odgrzebywał stare znajomości. Nawiązywał nowe. Pisał mejle. Od rana do nocy na pełnych obrotach. Spotykał się na kawach, lanczach i obiadach. Rozmawiał. Liczył i mnożył. Jedną nogą był w Afryce, drugą w Polsce. Będąc w Afryce przedzierał się przez całkowicie niepojęte i nielogiczne (z europejskiego punktu widzenia) prawa i przepisy, które mają tyle dziur, ile szwajcarski ser. Czytał z afrykańskimi prawnikami setki paragrafów, ustaw i rozporządzeń. Dociekał, pytał. Jeździł po Zanzibarze i Tanzanii, dniami i godzinami przesiadując na drewnianych balach ustawionych pod osłoną wielkich drzew w maleńkich wioskach, o których nikt z nas nie słyszał i pewnie nie usłyszy. Pertraktował (przy pomocy przyjaciela biznesowego – Mustafy) z naczelnikami wiosek. Z radą starszych. Z właścicielami pojedynczych palm. Z rodzinami posiadaczy pojedynczych palm.

Bedąc w Polsce tworzył sieć przypadków, które doprowadziły go do właściwych ludzi, chcących podjąć egzotyczne wyzwanie i włożyć pieniądze w rajską plażę.

Przez dwa lata obserwowałam pracę Hasbenda. Nie wierzyłam do końca, że wyjedziemy. Aż do maja ubiegłego roku, kiedy to dostaliśmy zielone światło. Into Africa.

madrugada ew

 Dokument bez tytułu