„Mario, jak to się stało, że tu wróciliście? Zazwyczaj twoi rodacy wracają dopiero z emeryturą w kieszeni?". Na 800 tysięcy Kabowerdyjczyków połowa mieszka poza granicami „petit pays". Zaczęło się od wielorybników w XVIII e. Amerykańskie statki potrzebowały ludzi. Dobrych marynarzy, wyrobników, którzy za nędzne grosze będą ciężko pracować i spędzać na morzu parę miesięcy. Z dala od bliskich i z dala od „nha terra". Zostawali.
W Stanach Zjednoczonych i w Brazylii. Osiedlali się w Europie, póki Portugalia, Holandia czy Francja miała dla nich otwarte granice. Uczyli się nowych języków, pracowali, zakładali rodziny i tęsknili. Sercem byli wciąż na Cabo Verde. Biednym i wyzyskiwanym. To z tych tęsknot za bliskimi i za krajem rodziły się często owe słynne morny, tak chętnie słuchane dziś na koncertach. Pisali je ci, którzy odjechali i ci, którzy zostali. I jedni i drudzy czekali na powrót. „Mąż dostał pracę na wyspie Fogo. – ciągnie Maria – następnym razem musisz tam pojechać. Jest piękna". „Tak, tak, wiem, piękna i górzysta, widziałam na zdjęciach, akurat dla mnie… [ A jakby ją tak tamtą łyżką od catchupy…? Zawsze to większa od tej deserowej, Ale nie, jak mnie zobaczą nad papają z tą chochlą…] "
I co ?" – podtrzymuję temat „No, chcieliśmy wreszcie osiąść tu, w kraju. A kiedy już podjęliśmy decyzję o powrocie chodziłam do bibliotek we Francji i w Holandii, żeby czegoś się dowiedzieć o moim własnym kraju. Dziwne, co?" Maria jest na wskroś europejska, dla mnie za mało afrykańska. Niestety. Ale może to dobrze? Nie muszę przełamywać barier i różnic w mentalności, zachowaniach, zwyczajach. Bez oporu pytam o wszystko. Maria jest moim przewodnikiem. Wracam wieczorem i opowiadam. Swoje odkrycia, spostrzeżenia, wrażenia, a Maria tłumaczy i dopowiada.
Telefon! Korzystam z chwilowego zamieszania, zmieniam broń i przyszpilam papaję widelcem. Mam cię! „Odrobinę ponchu? – Brat Marii udaje, że nie widzi moich morderczych zmagań. – Gdy popłyniesz na Sâo Antao nie zapomnij kupić buteleczki. Jest znakomity. No i jest tam jeszcze parę miejsc, gdzie wyrabia się go w tradycyjny sposób, całą maszynerię obraca się przy pomocy wołów; nazywa się to trapiche, nie przegap tego."
Antonio od roku jest na emeryturze. Francuskiej emeryturze. Jego żonie brakuje jeszcze roku, więc po urlopie na Cabo Verde wraca do Francji. Swój dom, w innej dzielnicy Mindelo, budowali przez lata. Jest przestronny, wygodny. Jak wielu Kabowerdyjczyków wkrótce wrócą i osiądą w nim na stałe, choć w Europie wiedzie im się całkiem nieźle. We Francji, Holandii, Luksemburgu. W Holandii są dzielnice, gdzie na ulicy słychać głównie kreolski z Cabo Verde. Są zdolni, pracowici, niekonfliktowi. Ich dzieci często podejmują studia.
„Maria, a twoi synowie?" „Obaj są w Rotterdamie. Luis niedawno dzwonił. Śmiał się, że z jego kwalifikacjami mógłby być dyrektorem swojej firmy. Ale mamo, mówi, czy czarny może być dyrektorem?" „Ale pewnie tu już nie wrócą?" pytam, żeby odejść od drażliwego tematu. „No, nie sądzę. I sama wiesz, ile pokojów stoi u mnie pustych. Codziennie możesz spać w innym."
„Bo widzisz, – podtrzymuje temat Antonio – niby żyjesz tu, ale wszystko załatwiasz tam. Choćby badania lekarskie. Muszę je zrobić, więc polecę do Francji. Tutaj nie ma jak. Stąd bardzo rozpowszechniona jest tu medycyna naturalna, znana od wieków. W szpitalu nie wszystko jest dostępne. Na ubezpieczenie trzeba mieć pieniądze, a jeśli nie masz pracy, to skąd tu je brać? Więc po co młodzi mieliby tu teraz wracać?"
Wraca matka Marii z cukiernicą w dłoniach „Słodzisz herbatę?" „Tak, poproszę", uśmiecham się promiennie: część papai zneutralizowana, a reszta już też prawie na łopatkach. A sodade, myślę? Głęboko zakorzeniona, zapisana w genach tęsknota za krajem, za tym wyschniętym kawałkiem afrykańskiej ziemi rozrzuconym po oceanie? A może Luis i jego brat, tak jak rodzice poczują to „coś" dopiero wtedy, gdy spływające raz na miesiąc z Holandii pieniądze zapewnią im stabilizację i niezależność od kaprysów oceanu? Może tak właśnie należy rozumieć tutejsze powiedzenie: „chciesz odpłynąć, gdy trzeba zostać, chcesz zostać, gdy trzeba odpłynąć"?
Nie wszystkim talent pozwala uciec od trudnej codzienności, w której byt rodziny zależy od tego, czy powracające z połowu rybackie łódki będą pełne ryb, czy wrócą puste. Jutro, pojutrze, przez cały tydzień. I czy w ogóle wrócą. Małe i kruche uparcie przedzierają się przez przybrzeżne fale, szybko zamieniają w małe, kolorowe plamki, by wreszcie zniknąć za horyzontem. Trudno sobie wyobrazić, jak można wypłynąć na szeroki ocean w czymś takim. Tcheka, jedno z ostatnich muzycznych odkryć José da Silvy, jeszcze do niedawna codziennie spychał swą łódź w morze na wyspie Santiago. Dziś już nie musi. Z powodzeniem wkracza na europejskie sceny. Ale ilu takich jak on będzie do końca życia wypływać o świcie na ocean?
Elżbieta