Mój woreczek żółciowy oszalał. Wytwarza za dużo żółci. Pobudza się i zalewa mnie cierpkim płynem. Wszystko we mnie jest cierpkie. Usta, jakby z ciasta, przeżuwają gorycz. Język jest ciężki, ślina gęsta. Widzę, jak tonę w kadzi wypełnionej żółcią. Zanurzam się w niej popychany przez obce ręce. Głowa wypełnia się zielonkawym śluzem. Nozdrza są zatkane, próbuję kichnąć. Staram się wyrzucić wszystko, co mnie zatyka, ale mięśnie są zbyt napięte. Stawy zesztywniały, jakby je ktoś związał, żeby nie mogły się ruszać i stały się bezużyteczne. Ręce mam zwinięte, a palce przypominają haczyki. Czuję, jak ciecz wzbiera we mnie i opada. Boli mnie skóra. Przez chwilę myślę, że żółć zakrzepła, jest jak drut kolczasty, który krąży mi w żołądku, szarpiąc go.
Ból daje mi dziwną jasność umysłu. Cierpię, ale wiem, co zrobić, żeby przerwać ten koszmar. Muszę zwymiotować, oczyścić się z żółci, która zaatakowała wszystkie narządy. Powinienem włożyć palce do ust, nacisnąć język i wszystko wyrzucić. Kiedy jest się zdrowym, to dziecinnie proste zadanie. Ale gdy ciało zesztywniało z bólu, najmniejsze poruszenie staje się wyzwaniem. Siedzę plecami i głową oparty o ścianę. Prawa ręka znieruchomiała. Jest przyklejona do ściany, jakby wisiała na hakach. Trzeba ją powoli odkleić i nieznacznie podnieść do ust. Łatwo powiedzieć, niezwykle trudno zrobić. Koncentruję się tylko na tym. Całe moje ciało staje się ręką. Jestem ręką, która siedzi na ziemi, i ze wszystkich sił staram się podnieść. Wpatruję się w nią i udaje mi się zapomnieć o cierpkim smaku w ustach, mniej nawet czuję ból w stawach. Dociera do mnie echo bólu. Czuję, jak się oddala, ale nie znika. Pochylam głowę, by zbliżyć ją do ręki. Żółć podchodzi mi do gardła, mam wrażenie, że się duszę. Wykonuję gwałtowny ruch i uderzam głową o ścianę. Opuszczam lekko głowę i zmieniam taktykę: dłoń do ust, nie odwrotnie. Operacja trwa długie godziny. Drugie ramię służy mi za podporę. Cały się pocę. Krople potu padają na rękę. Przede wszystkim nie ruszać się ani nie myśleć o niczym innym niż podnoszenie ręki. Wyobrażam sobie, że z dachu zjeżdża maleńki dźwig, chwyta ją i podnosi precyzyjnie do ust. Patrzę na sufit, niczego tam nie ma. W ciemności nie widzę, ale udaje mi się przynajmniej odgadywać kształt przedmiotów.
Czas jest pozbawiony sensu. Mam wrażenie, że rozciąga się, żeby paraliżować ramiona i ręce. Kiedy po wielu godzinach udaje mi się włożyć rękę do ust, na chwilę zamieram i rozkoszuję się małym zwycięstwem. Potem naciskam język, ale żółć nie wypływa od razu. Gdy pierwszy bryzg zalewa ręce, nogi i ziemię, drżę i czuję ulgę. Naciskam ponownie i wymiotuję jeszcze gwałtowniej. Byłem źródłem żółci. Mam podrażnione gardło, wytrzeszczone oczy, a po policzkach płyną mi łzy. Nie ma już we mnie trucizny, która paliła przełyk.
Lekki i wygłodniały, przygotowuję się do osiągnięcia ekstazy, stanu, w którym nic mnie nie zatrzymuje, w którym nie zachowuję więzi z istotami żywymi ani przedmiotami. Oddalam się od wszystkiego, od siebie i od innych, którzy nawet nie wiedzą, jakie przeszedłem męczarnie. Wstępuję na wzgórze cudownej samotności, gdzie może mnie dosięgnąć tylko powiew bryzy. W końcu doznaję olśnienia, po którym następuje wielkie zmęczenie. Jestem poza ciałem. Lecę jak szczęśliwy ptak. Nie oddalam się za bardzo od miejsca, w którym zostawiłem ciało; boję się, że je zabiorą i pogrzebią. Rzeczywiście, ciało oddycha powoli i wygląda tak, jakby było martwe lub pogrążone w śpiączce.
Kiedy zdałem sobie sprawę, że w mojej celi cuchnie, wiedziałem już, że powróciłem do ciała. Stan łaski minął. Musiałem na nowo zmierzyć się z codziennymi trudnościami. Podniosłem się i wylałem na ziemię resztę wody. Tej nocy spałem na stojąco. Ziąb podchodził od stóp aż do głowy. Nie spieszył się, zatrzymywał się dłużej na wysokości brzucha, odkładał tam trochę swojej nienawiści i pogardy. Miał twarz i ręce, a raczej kleszcze. Szczypał mnie w jądra. Zwijałem się z bólu. Przesuwał się wzdłuż całego ciała, wprawiając je w dygot. Stopami ugniatałem mokrą ziemię. Nie mogłem dać za wygraną. Wróciłem do swoich ćwiczeń, powtarzając w myśli modlitwy z całego dnia.
Jest pięć modlitw, które powinien odmawiać każdy dobry muzułmanin. Nie byłem czysty. Nie miałem dość wody do ablucji. Modliłem się po cichu, przywołując najwyższą moc, moc sprawiedliwości, Allaha i jego proroków, niebo, morze, góry i łąki:
„Oddal ode mnie nienawiść, niszczycielski popęd, jad zatruwający serce i wątrobę. Nie chcę już mścić się na życiu i sumieniach innych ludzi, chcę zapomnieć, odrzucić ją, przestać odpowiadać nienawiścią na nienawiść. Chcę się wznieść ponad. Pomóż mi porzucić to przywiązanie, które mnie ogranicza, i pozwól łagodnie opuścić ciało, które nie przypomina już ciała, lecz paczkę połamanych kości; skieruj mój wzrok ku innym kamieniom. Ciemność nawet mi odpowiada: widzę lepiej to, co jest we mnie, widzę jasno pomimo zamętu, w którym się znajduję. Nie jestem już z tego świata, choć mam stopy skostniałe od zimnego mokrego cementu. Boli mnie kark, bo wciąż jestem zgarbiony. Nie, nic mnie nie boli. Jestem pewien, że nic mnie nie boli. Nic już nie czuję. Moja modlitwa została wysłuchana. Nie jestem chory. Tu nigdy nie zachoruję, niezależnie od cierpienia, jakie będę musiał znosić. O, Boże, od ciebie nauczyłem się, że zdrowe ciało mówi nam o pięknie świata. Jest echem tego, co zachwyca, wytworem życia i światła. Jest światłem. Światłem życia. Kiedy zostaje wyrwane z życia, odcięte od świata i zamknięte w czarnej norze, nie jest już echem niczego, nie pojawia się na nim żaden blask. Dzięki Twojej woli nigdy nie zgasnę”.
Przeł. Małgorzata Szczurek
Tahar Ben Jelloun, „To oślepiające, nieobecne światło”, Wydawnictwo Karakter 2008.