Każdego dnia w stronę hiszpańskiej Ceuty spoglądają tęskno setki oczu. To jeszcze fragment afrykańskiego wybrzeża, ale już i europejska eksklawa, ziemia należąca do Starego Kontynentu. Setki oczu utkwione w majaczącą na horyzoncie ułudę wolności, dobrobytu i raju…
Miasto twierdza
Od wieków Ceuta była miastem wielu kultur i strategiczną lokacją militarno- handlową. Początkowo rządzili nią Fenicjanie, Grecy, Kartagińczycy, potem Rzymianie. 400 lat później kontrolę nad miastem przejęli Wandalowie, by niedługo potem oddać ją we władanie Wizygotom, a następnie Cesarstwu Bizantyjskiemu. Nie minęło trochę czasu a w mieście znów zmieniły się rządy. Tym razem na korzyść Arabów, razem z którymi na ziemie Maghrebu przywędrował islam. Następnie była rządzona na przemian przez Portugalczyków i Hiszpanów, aby ostatecznie decyzją traktatu lizbońskiego (1688) stać się hiszpańską eksklawą.
Górzysty teren zakończony półwyspem wcinającym się w Morze Śródziemne, gęsto pokryty fortyfikacjami i bastionami budowanymi przez kolejnych władców okazał się doskonałym miejscem do ewentualnej obrony i pułapką idealną dla tysięcy ubogich marzycieli próbujących wydostać się z pogrążonej w skrajnym ubóstwie Afryki.
Układ z Schengen (1991) ułatwił przekraczanie europejskich granic obywatelom mieszkającym na terenie Unii. Utrudnił natomiast ucieczki afrykańskich uchodźców do Hiszpanii.
Jeszcze większą przeszkodą okazało się wybudowanie muru granicznego pomiędzy autonomicznym miastem Ceuta a Marokiem. Właściwie są to dwa mury przedzielone drogą, którą całą dobę patrolują wyposażeni w nowoczesny sprzęt policjanci. Wysoką na 10 stóp (3 metry) siatkę, zakończoną ostrym i rozdzierającym do kości drutem kolczastym przecinają wieżyczki, z których widać świat zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie złowieszczej granicy. Owa konstrukcja stoi na straży spokoju Europy, co jakiś czas tylko łatana tam, gdzie okazała się mniejszą niż miała być przeszkodą dla zdesperowanych uciekinierów.
Budowa ciągnącej się wzdłuż miasta granicy kosztowała Unię Europejską ponad 30 milionów Euro.
A mury runą…
W historii targanego konfliktami świata nie jest to przypadek odosobniony. Co więcej w porównaniu do świetnie strzeżonej przez uzbrojonych żołnierzy (posiadających rozkaz strzelania do wszystkiego, co się rusza), poprzecinanej zasiekami granicy pomiędzy Koreą Północną i Południową, kilkumetrowy mur otaczający Ceutę wydaje się tylko „małym piwem”.
Jest jeszcze przecież ten oddzielający Stany Zjednoczone od Meksyku, Izrael od Palestyny, Arabię Saudyjską od Jemenu i słynny mur chiński- budowany setki lat i zbroczony krwią tysięcy robotników, którzy z wycieńczenia umierali przy jego konstruowaniu.
Wszędzie tam, gdzie człowiek nie czuje się bezpiecznie stawia mury, licząc na to, że one niczym Aniołowie Stróżowie zesłani przez Niebiosa obdarzą go spokojnym snem i uratują przed falą terrorystów, nielegalnych imigrantów, niechcianych bezdomnych i wszelkiego zła tego świata.
Jadąc przez bogate dzielnice Lusaki jedyne co można zobaczyć, to wysokie na kilka metrów mury, zakończone tak samo, jak ten w Ceucie- ostrym drutem, w którym coraz częściej płynie prąd. Sterowane na pilota bramy i ochrona mają zapewnić bogatym magnatom spokój domu i sumienia, by wyglądając przez okno zamiast gnijących slumsów zobaczyć namalowane na wysokiej ścianie drzewa papai.
Można by się jednak zastanowić, czy doprowadzone do granicy wytrzymałości olbrzymie grupy uchodźców, wygnańców i wysiedleńców nie ruszą kiedyś w kierunku sztucznie wyznaczonych granic, forsując je i depcząc tak, jak stało się to chociażby z murem berlińskim.
Pozbyć się tożsamości
W najwęższym punkcie cieśniny Gibraltarskiej Afrykę oddziela od Europy tylko 14 kilometrów. Taki dystans można przejść pieszo w kilka godzin, można go przebiec, przejechać rowerem, albo przepłynąć wypełnionym po brzegi ludźmi pontonem.
Dla afrykańskich uchodźców problem jest w tym, że chcąc przedostać się do Hiszpanii muszą przebyć drogę znacznie dłuższą niż te 14 kilometrów, czasem najdłuższą podróż swojego życia, niejednokrotnie ostatnią.
W marokańskim porcie Tanger życie toczy się na pozór zupełnie normalnie. Okrzyki targujących się przekupniów wypełniają rynki i ulice, w powietrzu unoszą się zapachy ryb, soku z trzciny cukrowej, cudownie odświeżającej zielonej herbaty z miętą.
Jest jednak coś jeszcze, bo oprócz zapachów portowego miasta da się tu wyczuć napięcie, jakieś pozornie niewytłumaczalne oczekiwanie.
Każdego roku setki tysięcy Afrykańczyków mieszkających zarówno nad i pod równikiem decyduje się pozostawić wszystko, co do tej pory posiadali i wyruszyć w daleką drogę w poszukiwaniu lepszego życia dla siebie i swoich bliskich.
Muszą pozbyć się dowodów tożsamości, aby po przedostaniu się do Europy nie zostać automatycznie deportowanym, muszą zacząć ubierać się po europejsku, aby nie rzucać się w oczy na ulicach miast Hiszpanii czy Włoch. Zanim jednak to uczynią czeka ich mordercza, czasem kilkuletnia podróż przez kontynent, bez pieniędzy, bez pewności powodzenia, ale z jasno określonym celem i głębokim przeświadczeniem posiadania prawa do godnego życia.
W tym samym czasie pozostawione daleko rodziny modlą się o przychylność losu dla ojców, mężów, matek i braci, którzy wyruszyli w kierunku rajskiej Europy. Modlą się, bo wiedzą, że to jedyna szansa, aby ich dzieci zdobyły wykształcenie, a oni sami mogli dożyć spokojnej starości.
Tanger, to drugi etap ich drogi.
3 października 2005 roku powołano do życia kolejną agencję Unii Europejskiej- Frontex. Główne zadania jakie ma spełniać, to wspieranie i szkolenie służb odpowiadających za bezpieczeństwo granic zewnętrznych Unii Europejskiej, a także walka z nielegalną emigracją z terenów Afryki do Europy.
W raporcie z 2008 roku Frontex podaje, iż liczba wykrytych i udaremnionych przez agencję prób przedostania się do samej tylko Hiszpanii wynosi 7500. Jednocześnie w 2008 roku Hiszpania odmówiła przekroczenia lądowej granicy z Maroko w miastach Ceuta i Melilla ponad 400 000 osób.
Warto na chwilę zatrzymać się nad słowami „wykryte i udaremnione”, bo cóż to właściwie znaczy?
Powszechnie wiadomo iż władze marokańskie usilnie dążą do poprawienia wizerunku państwa w oczach Europy, która okazując swoją łaskawość przyjęłaby kraj leżący przecież na kontynencie afrykańskim do grona członków Unii Europejskiej. Jedną z wielce pożądanych zmian jest zmniejszenie nielegalnej emigracji, więc nierzadko zdarza się, iż marokańska policja szybko i skutecznie pozbywa się deportowanych do kraju uchodźców wywożąc ich na Saharę, by tam umarli z głodu i wycieńczenia.
Sink immigrant boats
Ci, którym uda się wyruszyć w zbyt małym pontonie w podróż do Europy muszą być świadomi niebezpieczeństwa jakie je czeka. Co jakiś czas w światowych mediach pojawiają się informacje o łodziach, które wypłynęły z afrykańskich portów, a potem zniknęły gdzieś w otchłaniach Morza Śródziemnego. Są też wzmianki o tych, którzy chcąc zmniejszyć ryzyko spotkania z patrolem Frontexu zabłądzili wypuszczając się zbyt daleko na otwarte morze.
Nierzadko zdarza się, że w zdezelowanych i przeciążonych łodziach psuje się silnik, a kilkudziesięciu rozbitków zmuszonych jest dryfować przez kilka tygodni gdzieś u wybrzeży Sycylii ginąc z pragnienia i wycieńczenia…tak blisko upragnionego celu.
Niedawno brytyjski europoseł Nick Griffin w wywiadzie dla BBC powiedział, że najlepszym wyjściem na pozbycie się fali nielegalnych imigrantów zalewających Europę byłoby zatopienie ich łodzi. Swoją wypowiedź uściślił oczywiście do instrukcji, aby nie robić tego na otwartym morzu, ale gdzieś w pobliżu linii brzegowej. W ripoście na tę wypowiedź, przeprowadzająca wywiad dziennikarka stwierdziła, iż nie sądzi, aby Unii Europejskiej zależało na mordowaniu ludzi na morzu. Pan Griffin z zupełną powagą odpowiedział: „ Nie powiedziałem, że ktokolwiek powinien być mordowany na morzu- powiedziałem, że łodzie powinny być zatapiane, mogą im rzucić tratwy ratunkowe, a Ci niech wracają do Libii”.
Wypowiedź Griffina nie wymaga komentarza.
Wszyscy wiemy, że nie jest dobrym wyjściem natychmiastowe otwarcie granic Europy na tłoczący się u jej bram wielotysięczny głodny i zmęczony tłum. Jednak może warto byłoby zastanowić się przez chwilę co zrobić, aby obywatele krajów Globalnego Południa nie byli zmuszeni do podejmowania tak radykalnych kroków. Jest przecież coś, co sprawia, że muszą opuszczać swoje ojczyzny, wyrzekać się swoich korzeni, ryzykować życiem, aby choć przez chwilę poczuć się pełnoprawnymi obywatelami świata.
Jest przecież ktoś, kto odpowiada za taki stan rzeczy i nie są to tylko rządy krajów elegancko nazywanego przez Europejczyków „trzeciego świata”.
Paulina Łokaj