Już 114 osób zginęło w rezultacie operacji NATO w Libii. Tymczasem okazuje się, że syn libijskiego dyktatora, Muammara Kadafiego, na kilka tygodni przed wybuchem rewolucji w swoim kraju, odwiedził porty i wojskowe instalacje w Stanach Zjednoczonych.
Khamis Kadafi spędził w USA cztery tygodnie w ramach specjalnego program AECOM, firmy zainteresowanej pogłębieniem współpracy z Libią. W czasie amerykańskiej wizyty Kadafi odwiedził m.in. Port w Houston, Akademię Lotnictwa Wojskowego oraz inne uczelnie wojskowe. Nie dotarł jedynie do West Point, bo musiał wracać do ojczyzny w związku z wybuchem rebelii, aby stanąć na czele libijskich sił rządowych, tłumiących bunt.
Na wizytę Kadafiego zgodził się amerykański Departament Stanu, który traktował gościa jako potencjalnego sojusznika, następcę Muammara u sterów władzy w Libii. Podobno amerykańskie władze miał pomóc w przygotowaniu tej podróży, doradzając na etapie jej planowania. Jednak sami zainteresowani zaprzeczają tym doniesieniom. Nie ulega wątpliwości, że rządowi urzędnicy powitali libijskiego gościa na lotnisku.
Kadafi zginął w ubiegłym tygodniu. Jednak wcześniej, stał na czele swojej elitarnej brygady, tłumiąc krwawo opór ze strony rebeliantów. Nikt nie wie, czy zatrzymanie Kadafiego w USA, powstrzymałoby rozlew krwi w Libii. Z pewnością, Khamis nie stanąłby na czele sił lojalnych wobec jego ojca.
mm