„Afryka zaskakuje, a potem… jeszcze bardziej!“ – wywiad z prof. Jerzym Kochem (2)

afryka.org Czytelnia Afryka Inaczej „Afryka zaskakuje, a potem… jeszcze bardziej!“ – wywiad z prof. Jerzym Kochem (2)

Prof. Jerzy Koch jest literaturoznawcą, niderlandystą i germanistą, specjalizującym się w literaturze kolonialnej, niderlandzkiej i południowoafrykańskiej. Jest profesorem zwyczajnym na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu,  gdzie kieruje Zakładem Studiów Niderlandzkich i Południowoafrykańskich na Wydziale Anglistyki. Badacz stowarzyszony University of the Free State w Bloemfontein w RPA. Pierwszy cudzoziemiec, który został członkiem Południowoafrykańskiej Akademii Nauk i Sztuk. Fantastyczny wykładowca, inspiracja i wsparcie dla studentów.


Karolina Drejerska: Jak wyglądała historia tworzenia tak wyjątkowego kierunku jak filologia południowoafrykańska?

 

Jerzy Koch: W latach 1992–2011 uczyłem de facto w pojedynkę literatury i języka afrikaans w ramach studiów niderlandystycznych na Uniwersytecie Wrocławskim. Pokrewieństwo języków afrikaans i niderlandzkiego oraz związki historyczne Niderlandów z Kolonią Przylądkową są dla studentów filologii niderlandzkiej oczywiste. Poza tym dość szybko można nabyć bierną znajomość tego języka. Tym bardziej, że książkowy czy akademicki rejestr afrikaans jest stosunkowo bliski niderlandzkiemu. Większą trudność stanowi odmienna wymowa, intonacja; poza tym bardzo różnią się od współczesnego niderlandzkiego lokalne warianty afrikaans i w ogóle język potoczny.

 

Od 1997 roku zacząłem pracować na UAM. Na początku, jeszcze zanim przeszedłem do Poznania, byłem zatrudniony na drugim etacie, ale już z tej pozycji widząc pewne nowe możliwości zaangażowałem się w nowe projekty. Wprowadzając na poznańskiej anglistyce najpierw dwuletnią specjalizację południowoafrykańską na studiach magisterskich, a potem już odrębne studia licencjackie o tym profilu, musiałem zasadniczo zrewidować swoje dotychczasowe podejście. Takiej pomocy w nauce, jaką mieli niderlandyści, angliści nie posiadali (choć trzeba powiedzieć, że jest też duża negatywna interferencja języka niderlandzkiego przy poznawaniu afrikaans). Poznańska anglistyka otworzyła się na nowe kierunki studiów, ale zanim powstała tam możliwość studiów celtyckich, a ostatnio także inne specjalizacje, stworzyłem tam już specjalizację niderlandzką (od 1999) oraz południowoafrykańską (od 2004). Potem uruchomiłem odrębny kierunek studiów tj. filologię niderlandzką, z której jestem bardzo dumny, tym bardziej, że udało mi się zbudować mocny zespół, o czym świadczy m.in. fakt, że od Polskiej Komisji Akredytacyjnej otrzymaliśmy w 2013 roku ocenę wyróżniającą. Mieliśmy i mamy wsparcie władz dziekańskich i rektorskich, a to ważne dla małych kierunków.

 

Jakie osoby decydują się na studiowanie filologii południowoafrykańskiej?

 

Należy powiedzieć, że od uniwersytetów oczekuje się monitorowania karier absolwentów. My nie zawsze jesteśmy w stanie dokładnie monitorować losy byłych studentów filologii południowoafrykańskiej, choć jest grupa, o której więcej wiemy. Jeśli byli studenci chcą podtrzymywać kontakty ze swoją byłą uczelnią, ułatwia to sprawę. Dla nas nie mniej ważna jest wiedza na temat ich motywacji do podjęcia studiów. Od szeregu lat prowadzimy ankiety dla osób przyjmowanych na studia. Wynika z nich, że na ten kierunek decydują sie osoby poszukujące czegoś innego, ci, którzy chcą się jakoś odróżnić od masy anglistów z klasycznymi dyplomami. Pewną rolę, choć mniejszą niż można by sądzić, odgrywa także względna egzotyka kierunku, to, że mamy wykładowców z RPA, to, że działamy w obrębie dużej i prężnej anglistyki na UAM.

 

Jak odbierana jest filologia południowoafrykańska przez środowisko akademickie?

 

Mimo odmieniania przez wszystkie przypadki interdyscyplinarności, przedstawiciele różnych filologii, a tym bardziej innych kierunków, pracują na polskich uczelniach oddzielnie. Może to jest wynikiem postępującej specjalizacji, może niechęci do opuszczania swojego już dobrze rozpoznanego obszaru, nie wiem. Jeśli chodzi o studia południowoafrykańskie w Polsce, to trzeba przypomnieć, że Afryka Południowa mimo wszystko nie należy do głównych kierunków zainteresowań; także historycznie rzecz ujmując Polacy interesowali się głównie północnymi lub centralnymi regionami Afryki (Antoni Rehman w XIX czy Roman Stopa w XX wieku to tylko wyjątki potwierdzające regułę). Ale zarówno książki mojego kolegi Pawła Zajasa, jak i moje traktujące o literaturze południowoafrykańskiej nie przeszły niezauważone. Wiem, że nasze prace, zarówno pisane po polsku, jak i te publikowane za granicą budzą zainteresowanie. Pierwszy tom mojej historii literatury południowoafrykańskiej, opublikowany w 2004 roku w Polsce, ukazał się teraz w RPA w przekładzie angielskim. Moi współpracownicy publikują w czasopismach południowoafrykańskich – to dla nas ważne by funkcjonować w tamtejszym dyskursie akademickim. Dla mnie wielkim bonusem pracy naukowej jest jej powiązanie z dydaktyką oraz możliwość samodzielnego wyboru, a nawet zmiany zainteresowań. Pisałem o Wenus Hotentockiej i o J.M. Coetzee, używałem pewnych modeli południowoafrykańskich do analizy (post)kolonialnej literatury na Antylach Holenderskich, analizowałem szczegółowo konkretne utwory pisarzy afrykanerskich i opublikowałem syntezę historycznoliteracką. Taka praca to wiela frajda i ciągłe wyzwanie. Na własnej uczelni i na Wydziale Anglistyki jesteśmy doceniani. Bez tego nie byłoby możliwości stworzenia i rozwoju specjalności.

 

Jak wyobraża sobie Pan przyszłość tego kierunku?

 

Na początku 2015 roku zakończyliśmy wewnętrzną ewaluację programową. Oceniliśmy to, co udało się nam do tej pory osiągnać. Podjęliśmy decyzje, co zostawić, bo się sprawdziło, co można zmienić, a co koniecznie trzeba poprawić. Od 2004 roku, kiedy zaczynaliśmy cały projekt, zmieniło się przecież otoczenie, w którym pracujemy, wciąż przychodzą nowe roczniki, mamy niż demograficzny itp. Zmienia się także funkcjonowanie polskich uczelni. Tak pod względem organizacyjnym, jak i finansowym, inna jest pozycja studiów wyższych. Ale zmieniła się w ostatnich latach także sama Afryka Południowa. To wszystko wymaga krytycznej oceny i skłania do wprowadzania do naszego programu studiów odpowiednich korekt. Nowy program został, że tak powiem odchudzony, przesunęliśmy także nieco akcenty. Chcemy nadal podkreślać kulturoznawczy charakter studiów południowoafrykańskich, ale mamy ambicje nawiązania bliższej współpracy z biznesem. Rozmawiałem na ten temat z polską ambasador w Pretorii we wrześniu ubiegłego roku i dosłownie przed kilkoma dniami z nowym ambasadorem RPA w Warszawie. Dobre kontakty na szczeblu dyplomatycznym są bowiem bardzo ważne w realizacji tych planów. Studia południowoafrykańskie na UAM są dobrze zakotwiczone w studiach anglistycznych, bowiem koleżanki i koledzy angliści oraz władze dziekańskie rozumieją potrzebę tworzenia i utrzymywania zróżnicowanej oferty programowej. Jak mawia moja Szefowa, prof. Katarzyna Dziubalska-Kołaczyk, język angielski ma dziś w zglobalizowanym świecie nowe zadanie dbania o małe języki i zachowywania zagrożonych. Poznańska anglistyka tak działa od lat: stąd oferta naszego wydziału obejmująca różne specjalności (południowoafrykańską, celtycką itp.) oraz studia na filologii niderlandzkiej.

 

Czy obecnie jest Panu bliższa niderlandystyka czy filologia południowoafrykańska?

 

Trudno powiedzieć. Jedno wiążę z drugim zarówno jako organizator jak i też jako naukowiec. Poza  tym łączę to moim temperamentem. Może wyjaśnię to w ten sposób. Na studiach wyższych – o czym zarówno wielu wykładowców, jak i wielu studentów nie wie lub nie chce pamiętać – nie tylko kształcimy, ale też wychowujemy. I w jednym, i w drugim przypadku robimy to najlepiej własnym przykładem i zaangażowaniem. Postawiłbym sprawę tak: na uniwersytetach nauczamy głównie myślenia. Oczywiście mamy pewną specjalizację z przynależącą do niej wiedzą i sprawnościami, do których się odwołujemy, ale nie jesteśmy tylko wykładowcami, lecz wchodzimy chcąc nie chcąc w rolę wychowawców. Szczególnie predystynowane są tutaj kierunki humanistyczne. Nauczamy nie tylko myślenia, bo trzeba od razu dodać: samodzielnego myślenia. To po pierwsze. Po drugie zaś, jesteśmy reedukowani. To tak jak z dziećmi, które reedukują swoich rodziców już samym swoim pojawieniem się i obecnością. Podobnie jest z naszymi studentami i naszymi obszarami badań. Praca naukowa to ciągłe studia, stałym elementem nauki jest nauczanie i ciągłe samodzielne uczenie się. Ja jako badacz staram się więc łączyć oba kierunki: studia niderlandzkie i południowoafrykańskie. Pierwszy tom Historii literatury południowoafrykańskiej (2004) traktował o piśmiennictwie holenderskiego okresu kolonialnego XVII-XIX wiek. Teksty niderlandzkie powstawały w Afryce Południowej również w okresie brytyjskim, bo na Przylądku kultura holenderska była żywa, a w XIX-wiecznych republikach burskich był to język urzędowy. Wszedłem w tej książce także poniekąd w dyskusję, co jest kolonialną literaturą niderlandzką, przynależącą do tradycji europejskiej, a co staje się lokalne i południowoafrykańskie, nawet jeśli idiom jest jeszcze holenderski. Potem nastąpiła emancypacja przylądkowego niderlandzkiego, tzw. Cape Dutch czy Kaaps-Hollands. To po części spontaniczne, po części świadome odchodzenie od wzorca europejskiego (w języku i w kulturze) to proces  fascynujący zarówno dla niderlandysty, jak i dla afrykanisty. Mam na swoim koncie także artykuły stosujące do literatury antylsko-niderlandzkiej pewne wyznaczniki literackie zaczerpnięte z południowoafrykańskiej powieści farmerskiej. Nowy kierunek moich akademickich wypraw na Antyle, gdzie w ubiegłym i tym roku miałem wykłady, chyba tylko wzmocni takie komparatystyczne podejście.

 

Jak często wraca Pan do RPA? Jak Pan się tam czuje? Jak turysta czy jakby był Pan w drugim domu?

 

Od 2000 roku jeżdżę corocznie. Zdarzały się nawet lata, kiedy byłem dwa, a raz nawet trzy razy w roku. Ale to były wyjątkowe i na ogół nieplanowane sytuacje, np. kiedy otrzymałem specjalne zaproszenie na wykłady gościnne lub kiedy dysponowałem dodatkowymi środkami z projektu południowoafrykańskiego pod koniec pisania drugiego tomu historii literatury.

 

Moje wyjazdy są z reguły związane z udziałem w konferencjach, ale staram się je łączyć z kwerendą biblioteczną lub archiwalną. Przy okazji zawsze jest poznawanie jakiegoś innego, nowego dla mnie wymiaru RPA. Nawet jeśli bywam po raz enty w danym miejscu, np. pokazując rodzinie lub moim współpracownikom nieznane im miejsca, uczę się czegoś nowego. W takich przypadkach to ja jestem przewodnikiem, więc siłą rzeczy zmieniam perspektywę, muszę odgrywać rolę insidera pośredniczącego w poznawaniu innej rzeczywistości. Dwa razy na prośbę przyjaciół, grupy lekarzy z Polski, zorganizowałem im wyprawę do RPA. Wspominają ją do dziś, bo starałem się – i chyba się udało – pokazać im Afrykę z innej strony, mniej w sposób oficjalnie-turystyczny, bardziej od strony kulis. Nie wiem, czy była to „autentyczna” Afryka, tzw. autentyzm wytycza zresztą odrębny obszar badań naukowych, ale sądzę, że pokazałem moim przyjaciołom przynajmniej „moją RPA”. Także wszystkich moich doktorantów, którzy pisali o Afryce Południowej, udawało mi się, jak do tej pory, wysyłać przynajmniej jeden raz, ten pierwszy, na kilka tygodnia do RPA. A jest to już pewna grupka – Agnieszka Ochowicz, Paweł Zajas, Julia Wysocka, Ewa Dynarowicz, Radek Potocki-Waksmund, Małgorzata Drwal… Ich pierwsze wyjazdy do Afryki umożliwiałem uruchamiając miejscowe południowoafrykańskie znajomości i środki. Jak napisał po przylocie do Afryki jeden z nich, mianowicie Paweł Zajas (dziś już mogę z dumą powiedzieć – profesor Zajas!), kiedy odpowiadał na moje pytanie, jak tam jest, bo byłem ciekaw jego reakcji: „Afryka jest… jest inna!” To kwintesensja, ponieważ Afryka Południowa to nieustanne wyzwanie intelektualne i emocjonalne: na początku zaskakuje, a potem… jeszcze bardziej. Trzeba być gotowym do ciągłej korekty swojego obrazu tego kraju.

 

Czy ma Pan jedno ukochane miejsce, które musi Pan odwiedzić zawsze, gdy jest Pan w RPA?

 

Nie. Raczej nie. W każdym razie nie robię tego świadomie. Jeśli jednak sięgam pamięcią wstecz, to w górach Hantam na grobie poety C. Louisa Leipoldta (1880–1947), niedaleko Clanwilliam, byłem wielokrotnie, co najmniej z sześć razy. To w pewnym sensie magiczne miejsce. Także przyrodniczo, krajobrazowo niezwykłe. Podobnie często bywam w miejscowościach, które wyrosły ze hernhuckich stacji misyjnych, jak Genadendal, Mamre czy Elim. Zakładali i prowadzili je misjonarze niemieccy i holenderscy zwani w Afryce Braćmi Morawskimi, którzy mają wielkie zasługi w modernizacji wspólnot po plemionach hotentockich (Khoikhoi) w XIX wieku. To pięknie położone miejsca, choć wiem, że praktyczni hernhuci wybierali je ze względu na płynące tam rzeczki, bo budowali młyny, by zarabiać pieniądze i uczyć krajowców młynarskiego fachu i wielu, wielu innych. Na przykład w samym Kapsztadzie muszę odwiedzić zawsze tzw. Bo-Kaap, czyli dawną dzielnicę malajską, niezwykle malowniczą architektonicznie i spektakularnie położoną. Stąd zresztą nazwa: Górny Kapsztad.

 

Jakie ma Pan plany zawodowe na najbliższe lata?

 

Oj, mam ich wiele, może nawet zbyt dużo. Ale z najważniejszych to napisać ostatni, trzeci tom historii literatury południowoafrykańskiej. I uzyskać środki na sfinansowanie przekładu tomu drugiego na angielski (tłumaczenie pierwszego właśnie ukazało się w renomowanym wydawnictwie Van Schaik w Pretorii).

 

Bardzo dziękuję za rozmowę.

 

Pierwszą część rozmowy z prof. Jerzym Kochem przeczytasz tutaj.

Więcej o filologii południowoafrykańskiej przeczytasz na stronie uczelni.

 

 Dokument bez tytułu