„To oślepiające, nieobecne światło”

afryka.org Kultura Książki „To oślepiające, nieobecne światło”

Rok 1971. Grupa zbuntowanych oficerów armii marokańskiej chce przeprowadzić zamach stanu na króla Hassana II. Nieuprzedzeni o niczym szeregowi żołnierze do ostatniej chwili utrzymywani są w przekonaniu, że biorą udział w ćwiczeniach wojskowych. Kiedy wkraczają do królewskiego pałacu, jest już za późno, by odwrócić bieg wydarzeń.

Finał tej historii nie może być inny. Próba zamachu zostaje udaremniona. Kilkuset żołnierzy trafia na trzynaście lat za kratki. Po dwóch latach władze postanawiają przenieść część z nich do tajnego więzienia Tazmamart, które – jak komunikują to skazańcom sami strażnicy – opuścić można tylko w jeden sposób: nogami do przodu. Kilkudziesięciu ludzi zostaje skazanych na powolną śmierć w ekstremalnych warunkach. Wrzuceni do fosy zaadaptowanej na potrzeby karceru, przebywają, każdy osobno, w maleńkich celach niewiele większych od grobu. W więzieniu panuje absolutna ciemność, cuchnie, jest brudno, zimno, wszędzie pełno robactwa. Niewielkie racje jedzenia – suchy chleb, makaron, ziemniaki lub ryż – są obliczone tak, aby więźniowie ledwie utrzymywali się przy życiu – dokładnie na granicy życia i śmierci. Strażnicy, wypełniając rozkazy tajemniczego Kmandara, zapewniają więźniom i inne atrakcje: podkładają im zatrute jedzenie, wpuszczają do fosy skorpiony.

Więźniowie nie widzą się nawzajem, ale mogą słyszeć swoje głosy. Dzięki temu bardzo szybko zaczynają tworzyć małą społeczność, w której każdy ma do odegrania swoją rolę. Zadaniem Karima jest liczenie czasu – minut, godzin, dni i miesięcy, Gharbi został wyznaczony do recytowania Koranu, Salim opowiada różne historie, najczęściej fabuły amerykańskich filmów z lat pięćdziesiątych lub książek, które czytał przed uwięzieniem, np. „Ojca Goriot” czy „Obcego”. Aby wypełnić ciągnące się w nieskończoność godziny, starannie organizują czas: przed południowym posiłkiem recytują Koran, po południu opowiadają sobie historie, wieczorem jest pora ciszy. Prowadzą też dysputy na zadane tematy, zdarza im się nawet grywać w nieistniejące karty. Każdy z nich stara się znaleźć własny sposób na przetrwanie: dla jednych jest to życie wspomnieniami, dla innych marzeniami, dla jeszcze innych – życie niepamięcią.

Uwaga czytelnika skupia się na postaci narratora – bo czas wreszcie wyjawić, że cała historia opowiedziana jest w pierwszej osobie – jednym z czterech więźniów, którym po osiemnastu latach spędzonych w Tazmamart udaje się wyjść na wolność. Salim wybiera trzecią opcję: postanawia zapomnieć o tym, że żył w innym świecie, nie snuć też planów na przyszłość. Chce przetrwać, będąc tu i teraz. Wie, że ma tylko dwie rzeczy, których nikt nie może mu odebrać: godność i duszę. To o nie się troszczy, to je stara się ocalić. Czyni to poprzez modlitwę i medytację. Dzięki ogromnej sile woli i głębokiej wierze udaje mu się niekiedy osiągać stan prawdziwego wyzwolenia i łączności z Bogiem. To pozwala mu przetrwać. Bo w tym j e s t sens.

Opowieść Salima koncentruje się w równym stopniu na fizycznym i na duchowym wymiarze egzystencji. Narrator detalicznie opisuje znój codziennych, pozornie banalnych czynności, których wykonanie w warunkach więziennych staje się wyzwaniem przekraczającym niekiedy możliwości człowieka; bezustanne zmaganie się z ciałem, które wyje z bólu i odmawia posłuszeństwa; ciągłą walkę o przetrwanie – jeszcze jeden dzień, jeszcze jedną noc; powolną śmierć, która przychodzi niepostrzeżenie, a jednak z daleka czuć jej zapach… Nie brak tu drastycznych, przedstawionych w sposób naturalistyczny, scen: ktoś umiera, uderzając głową w mur, ktoś inny ginie kąsany przez mrowie skorpionów, kogoś zjadają robaki, które zagnieździły się w otwartej ranie.

Spośród tych mrocznych, gęstych, fizjologicznych opisów wyziera inna rzeczywistość, której symbolem jest światło – przestrzeń łączności z Bogiem, duchowy wymiar istnienia. Salim, podobnie jak inni więźniowie, modli się pięć razy dziennie, ale jego religijność nie ogranicza się do bezmyślnego powtarzania wyuczonych formułek. Wiara przybiera u niego formę mistycznego doświadczenia, stanowi jedyne schronienie, jedyne źródło życia. Jest także jedynym światłem, jakiego może dosięgnąć sam. Salim mówi o tym w uniesieniu, które zachodni czytelnik może odebrać jako egzaltację czy nadmierny patos. W istocie w tekście pojawiają się aluzje do Koranu i sufickich tekstów, których poetyka znacznie odbiega od tej, do jakiej przywykliśmy.

Problem języka przystającego do doświadczenia, które stało się udziałem narratora, pojawia się już od pierwszych zdań powieści. No bo jak nazwać coś, czego nazwać się nie da? Jak opisać stan skrajnej nędzy, absolutnego upodlenia, krańcowego cierpienia, a jak – mistycznego objawienia? Narrator kluczy, szuka właściwych słów, miesza rejestry i style, wielokrotnie sobie zaprzecza, wreszcie decyduje się porzucić wyszukane i kwieciste metafory na rzecz przyziemnego opisu. Im dalej, tym język bardziej zyskuje na precyzji, ukonkretnia się, dopasowuje do rzeczywistości. Im prościej, tym mocniej, tym bardziej sugestywnie. Mimo to do końca nie opuści nas poczucie obcowania z czymś odmiennym, z innym rodzajem wrażliwości, inną poetyką.

Czymś odmiennym a zarazem – dobrze znanym. Powieść Ben Jellouna przywodzi na myśl literaturę holokaustową i łagrową. Nie ma w tym żadnego przypadku, „Cette aveuglante absence de lumière” jest bowiem oparta na autentycznej relacji więźnia Tazmamartu. Ben Jelloun zadbał o to, abyśmy czytając książkę, mieli wrażenie, że słuchamy prawdziwej historii (stąd zapewne owa początkowa nieudolność wypowiedzi, jej niezdarny, nieco kulawy styl, uporczywe poszukiwanie właściwych słów etc.) i trzeba powiedzieć, że uczynił to po mistrzowsku. Trudno myśleć o tej powieści inaczej niż jako o świadectwie, choć jednocześnie wszystko w nas krzyczy: to nie może być prawda, to się nie mogło zdarzyć!

Niestety, nie tylko naprawdę się zdarzyło, ale też miało zostać wymazane z historii. Kiedy po trzynastu latach przetrzymywanym w Tazmamart udało się, za pośrednictwem jednego ze strażników, nawiązać kontakt ze światem zewnętrznym, ich rodziny zaczęły organizować pomoc. Dzięki współpracy z Amnesty International nagłośniły sprawę i władze, pod wpływem presji opinii publicznej, zmuszone były nieco poprawić warunki życia w Tazmamart, a w końcu uwolnić nielicznych już niestety więźniów. Otrzymali oni od władz całkowity zakaz kontaktów z mediami i udzielania komukolwiek jakichkolwiek informacji. Niedługo potem zaczęto oficjalnie negować istnienie Tazmamartu, co dla kilku ocalałych oznaczało kolejne ogołocenie z ich własnej historii. Ben Jelloun swoją książką tę historię im zwrócił.

Po co wydawać „Cette aveuglante absence de lumière” w Polsce? Od czasu do czasu słyszymy o jeńcach przetrzymywanych w różnych bazach na świecie, niedawno toczyła się dyskusja na temat dopuszczalności stosowania tortur, w naszej prasie pojawiały się doniesienia o kolejnych tajnych amerykańskich więzieniach na terenie Europy. Temat, który jeszcze do niedawna mógł wydawać się nadmiernie odległy od naszych spraw bądź też zupełnie egzotyczny, coraz częściej trafia na pierwsze strony gazet. Coraz więcej też mówi się w Polsce o muzułmanach i islamie, choć w tym przypadku ilość rzadko przechodzi w jakość. W tym kontekście powieść Ben Jellouna nabiera nieoczekiwanej aktualności i, jak sądzę, ma szansę liczyć na zainteresowanie.

Magdalena Moskal

 Dokument bez tytułu