24 października 1964 roku. Początek pory deszczowej. Burzowa chmura przetacza się po spragnionym wody niebie, pod granatową zawiesiną trudno jest oddychać. Deszcz.
„Białe” ściany, które już dawno bielą poszczycić się nie mogą, ogromny hebanowy stół, na którym piętrzy się stos papierów, obity lwią skórą brązowy, majestatyczny fotel. I on.
Posiwiały staruszek, szczupły, o czujnym spojrzeniu, niemalże świdrującym każdą pojedynczą warstwę duszy i umysłu.
Dr Kenneth Kaunda. Pierwszy demokratyczny prezydent Zambii. Właściwie nie wiadomo, czy tego dnia w ogóle padało, czy niebo nie pogniewało się na Zambijczyków i nie postanowiło pokarać ich suszą za uwolnienie się spod rządów brytyjskiego kolonializmu. Chyba nikt, nawet on sam nie spodziewał się, że wątpliwej jakości biel owych ścian przez następne 27 lat wysłuchiwać będzie właśnie jego głosu.
Różnie o nim mówią. Dyktator, społecznik, krzewiciel jedności narodowej. Zapewne musiał być bezwzględny, skoro przez tak wiele lat utrzymał się na stanowisku głowy rozległego państwa. Musiał też być inteligentny, bo jakże inaczej mógłby składać tyle obietnic bez pokrycia. Szarmancki, kurtuazyjny, dowcipny, ale chyba ponad wszystko sprytny.
„One Zambia, one Nation”. Wiecznie powtarzane hasło staje się marką jego rządów i dążenia do jego realizacji nie można mu odmówić.
Przez owe 27 lat nie ma wyborczego rywala. Ze strachu? Z braku błyskotliwych polityków? Z wyrachowania? Nikt przecież już nie wspomina o niecnym procederze fałszowania wyborów, bo gdzie jak gdzie, ale tutaj to one zawsze są „free and fair”.
Nawet gdyby znalazł się śmiałek, który będzie chciał światu na złość i dla swojej zguby oddać głos na nieistniejącą opozycję, zmienić bieg historii, zapisać się w jej opasłych księgach, marną miałby do tego sposobność. Z tego chociażby powodu, że za panowania sędziwego dziś staruszka możliwości do oddania wyborczego głosu były tyko dwie. YES- for president, NO- for changes.
I wędrowały głosy do obu urn pieczołowicie przygotowywanych przez komisje. Zgniatane, zginane na pół, wrzucane z namaszczeniem i modlitwą na ustach- o dobry wynik głosowania. A wynik zawsze był ten sam, bo gdzie by nie wpadła pożółkła karteczka prezydentem i tak zostałby Kaunda.
Właściwie wszyscy się do tego przyzwyczaili. I zajęci swoimi sprawami politycy i naród, który i tak nic do powiedzenia nie ma. Jedynie wątła biel ścian prezydenckiego gabinetu poirytowana swoim kolorytem rozważa treści poufnie i pospiesznie prowadzonych rozmów.
2 listopad 1991. Historia w końcu znudzona wieloletnim opowiadaniem o tym samym człowieku znajduje mu godnego przywództwa następcę.
Robotniczy głos w cierpiącej głód Zambii- Frederick Titus Jacob Chiluba. Podobno walczy w ich obronie, ale w efekcie i tak zostanie posądzony przez swojego następcę o kradzież państwowych pieniędzy- notabene, jakieś 46 mln $?!
2 styczeń 2002. Nowe tysiąclecie i nowe marzenia o lepszym standardzie życia niemal 11 milionów niewykształconych, żyjących głownie na terenach buszowych Zambijczyków.
Przy zasłużonym hebanowym stole zasiada Levy Patrick Mwanawasa. Trzeci demokratyczny prezydent i pierwszy, którego koniec kadencji zaskoczył wszystkich.
W życiu szarych ludzi niewiele się zmienia. Ci, którzy głosowali na opozycyjnego Sata mają wszelkie prawa, by złorzeczyć głowie państwa, a i ci, którzy byli na tak szybko zmieniają zdanie.
„Mwanawasa is dead?” To samo pytanie pada z ust znajomego nauczyciela, kiedy widzi mnie z gazetą. Oczywiście na niego nie głosował.
Bo obsadził rządowe stanowiska członkami własnego klanu, bo nie dotrzymuje złożonych obietnic, bo nic w państwie się nie zmienia, oprócz ciągłych skoków napięcia w gniazdkach, bo w sklepach brakuje cukru, a litr mleka kosztuje 7000 kwacha, bo benzyna za droga, bo szpitali za mało.
I wyprosił, wymodlił, wynarzekał sobie, bo niebawem na początkowo śmieszne dla mnie pytanie mogłam odpowiedzieć twierdząco.
W złotej trumnie, z najwyższą czcią godną głowy państwa, przemierzył wszystkie prowincje. Nawet te, w których za życia wypędzano go kamieniami.
Nagle nikt nie przeklinał, nikt nie narzekał, a tłumy ciągnęły kilometrami, żeby, choć przez chwilę zapłakać przy ubranej w czerń pierwszej wdowie.
Już niebawem nowe wybory prezydenckie. Kilku kandydatów szykuje się do przejęcia obitego lwią skórą obiektu westchnień. I czasem można by się zastanowić, czy dla dobra narodu, czy dla własnej korzyści. Czy w ferworze walk i intryg politycznych znajdzie się miejsce na wołanie tych, którym w założeniu mają służyć?! I czy zmieni się coś prócz kolejnych podwyżek cen i wzrostu zachorowalności na malarię.
Dr Kaunda zwykł mówić: „Kumulu Lesa, Fye Eka Pashi Kaunda.”- „W niebie rządzi Bóg, a na ziemi Kaunda. Faraon naszych czasów, zdetronizowany, pokonany. Na starość jakoś nabrał powagi, jakby bardziej wyszlachetniał, otoczony szacunkiem należącym się tu starcowi. Działa na rzecz walki z AIDS. Na potrzeby kampanii reklamowych swojego projektu woła teraz z mównic i ambon „One Africa, one Nation”, a potem przemyka cicho z gwaru wielkiej Lusaki do swojej nowo wybudowanej, modernistycznej rezydencji spowiadając się ze swoich myśli tylko nieskazitelnej bieli pokojowych ścian.
Paulina Łokaj