„Człowiek zza morza przywiózł gniewne beaty” (2)

afryka.org Kultura Muzyka „Człowiek zza morza przywiózł gniewne beaty” (2)

"Wpuścili mnie bardzo głęboko, poznałem ich rodziny, ich dziadków, babcie, starszyznę, obrzędy. Mogłem się przyjrzeć statusowi starszych ludzi, który jest bardzo wysoki. Wszyscy młodzi naprawdę ich maksymalnie szanują, jakby czczą swoich rodziców, którzy są dla nich źródłem wiedzy i mądrości. Niezwykła jest koegzystencja obok siebie starszych, młodych i dzieci."

Justyna Wrońska: Jak został przyjęty w RPA końcowy efekt wspólnej pracy? Obawiałeś się tej konfrontacji?

Glaca: Miksowaliśmy przez miesiąc i wróciłem do RPA kręcić wideo. Nie wiedziałem, jak ten miks zostanie przyjęty. Naprawdę. Wiedziałem, że bardzo dobrze brzmi; ma walor, który daje amerykański styl produkcji, czyli na maksa dokręcone parametry i fakt, że jest takie „pełne”. I dla mnie chyba największą radością w życiu było widzieć ich reakcje. Byli pod ogromnym wrażeniem, że to są ich głosy, to, nad czym pracowaliśmy i że jest tak totalne. Przyjęcie muzyki było bardzo dobre. Jednak prawdziwym testem było zabranie jej do gett otaczających Cape Town, gdzie nakręciłem zdjęcia do drugiego teledysku – właśnie skończyłem go montować i niedługo będzie premiera. W gettach miałem dwóch przewodników: Tebę i Zukile; dwa różne townshipy, dwa różne getta: Mbekweni i Gugulethu. Pojechałem w partyzanckim składzie: ja i operator Mikołaj Górecki. Wiedziałem, że będziemy musieli się szybo przemieszczać, że nikt do końca nie będzie nad tym panować, to będzie bardziej dokumentalne. I była jazda bez trzymanki, i ogromne wzruszenie. Kiedy oglądam zmontowany teledysk jest fajnie i dziwnie. Wydaje mi się, że nikt nie pokazał tamtego świata w takiej formie… jakiś koleś z dalekiego kraju ląduje między domami z blachy, robi swoją rzecz, która jest bardzo mocna… Zukile mówił, że: „człowiek zza morza przywiózł gniewne beaty”. Czułem się jak Krzysztof Kolumb.

J.W.: Chciałam zapytać o ryzyko, jakie podjąłeś realizując ten projekt. Biorąc pod uwagę dotychczasowe działania, jest to coś innego.

G: Podejmowałem ryzyko już wielokrotnie. Jeden z kolegów powiedział, że co chwilę strzelam sobie w kolano, ale wciąż chodzę… Pamiętam pierwsze wejście do getta, kiedy powiedziałem Mikołajowi Góreckiemu, że nie wiem, jak będę tu śpiewać, w ogóle nie widzę takiej opcji. Nie tyle byłem przestraszony, ile zetknąłem się z innym światem. Pierwszego dnia chodziliśmy i nic nie nagraliśmy. Mikołaj rejestrował tylko scenki rodzajowe, życie. W pewnym momencie znaleźliśmy się gdzieś na zapleczu domów z blachy i zaśpiewałem pierwszy fragment. Pojawiły się dzieci i zaśpiewałem przy nich. A potem: „Dobra, wszystkie maszyny naprzód!”. Wbiliśmy się w najwęższą uliczkę i nagraliśmy wokale; na szybko, miałem telefon, w którym był podkład. Szliśmy, a za nami jacyś starsi ludzie, kobiety, biegły dzieci. Mikołaj filmował tyłem i pare razy wylądował w szambie, jakiejś wodzie. Dużo było takich historii. A ryzyko? Parę razy Zukile i Teba mówili mi, abym wyciągnął swojego operatora z uliczki, bo zaraz nie będzie ani kamery, ani jego. Tam rzeczywiście gromadzili się tacy kolesie i pytali: „Ej, white boy! Co tu robisz?”. Pamiętam jedną sytuację, kiedy Zukile powiedział: „Nawet ja tu nie przychodzę” i faktycznie musiał się każdemu tłumaczyć. Myślę, że to ryzyko się opłaciło. Jeśli chodzi o wideo, to najlepsza rzecz, jaką zrobiłem i chciałbym coś takiego robić. Nie wiem jeszcze jak, ponieważ to była totalnie niestudyjna sytuacja… nagrywanie prawdziwego życia, prawie dokumentu… zupełnie wybiło projekt, który chciałem pierwotnie zrealizować.

J.W.: Czego dowiedziałeś się o ludziach żyjących w gettach Cape Town?

G: To były wędrówki po miejscach niebezpiecznych i do których nikt by nie dotarł bez koneksji rodzinno-przyjacielskich. Wpuścili mnie bardzo głęboko, poznałem ich rodziny, ich dziadków, babcie, starszyznę, obrzędy. Mogłem się przyjrzeć statusowi starszych ludzi, który jest bardzo wysoki. Wszyscy młodzi naprawdę ich maksymalnie szanują, jakby czczą swoich rodziców, którzy są dla nich źródłem wiedzy i mądrości. Niezwykła jest koegzystencja obok siebie starszych, młodych i dzieci. Naprawdę żyją w totalnej symbiozie. Gdzieś pomiędzy narkotykami, alkoholem, przestępczością jest miłość i są ze sobą razem. Nie słyszałem, żeby ktoś krzyczał na dzieci, albo żeby jakiś starszy zbeształ młodszego i powiedział „Wynoś się”. Może idealizuję, ale chyba nie. Czuli, że getto to miejsce izolacji i trzeba się wyrwać, aby zrobić krok do przodu. Z gettem było tak: jest jak jest i inaczej nie będzie. Można zbudować nieco lepszy dom od sąsiada, ale jeśli nie wyjechałeś, to zawsze było tak samo. Z drugiej strony, Teba mieszkał poza gettem i stale tam wracał. Mówił: „Wracam tam raz na 2 tygodnie, bo jest to najpiękniejsze miejsce na świecie, gdzie żyjemy razem, gdzie jest cudownie, ciepło”. Obracałem się w takim świecie i tak naprawdę namieszałem sobie w życiu.

J.W.: No właśnie, co wynika z tego zderzenia?

G: Jeszcze nie wiem. Naprawdę, absolutnie nie. Nie tyle, że jestem zagubiony, ile czuję, że coś obiecałem. Pierwszą rzeczą jest wydanie płyty w Polsce – to już zrobiłem. Drugą, że pokażę cały ich świat – do tego dążę. Chcę zaprosić ich na koncerty z pomocą Jurka Owsiaka, który się w to mocno zaangażował. Jednak gdzieś w sobie czuję, że jest coś więcej. Z jednej strony tęsknię, tak po prostu i może chciałbym złożyć w RPA zespół z ludzi, którzy wiedzieliby o czym mówią, byli z tamtych rejonów. Z drugiej strony wiem, że mogłem więcej będąc przyjezdnym. Byłem z zewnątrz, mogłem mieć mocniejszy wpływ na sytuację niż ludzie, którzy byli wewnątrz. Tak właśnie wyglądało moje życie pomiędzy kulturami – wszędzie byłem z zewnątrz. Jeszcze nie wiem, co z tego wyniknie. Na pewno zmienia to człowieka. Nie wiem, jak czuł się Ryszard Kapuścinski, kiedy po raz pierwszy wyjechał do Afryki i co sprawiło, że powrócił, ale chyba coś nas łączy.

J.W.: W naturalny sposób pojawia się skojarzenie z albumem Sepultury „Roots”. Na ile się z tym zgodzisz? Będziesz z tym polemizował?

G: Tym albumem bardziej inspirowana była płyta „Koniec wieku”, to było dawno. Obecnie, jeśli chodzi o kwestię brzmienia, to poszedłem w innym kierunku: chciałem, aby „The Triptic” można było zagrać w każdym klubie w RPA, a „Roots” było jednak bardzo metalową produkcją. Poszedłem w ciemniejsze brzmienie, a radykalizm zostawiłem warstwie lirycznej: emocjom, słowom, samemu połączeniu. Bardziej inspirowałem się klasycznym rockiem: „Led Zeppelin”, „AC/DC”, czy „Black Sabbath”. Myślę, że sama idea „Roots” nie jest tym, co chciałem zrobić. Kiedyś dziennikarz, który przeprowadził ostatni wywiad przed rozpadem „Sepultury”, powiedział: „Rozpadli się, bo Indianie się pogniewali, ponieważ poczuli się oszukani. Nie możesz igrać z takimi rzeczami jak szamani, z czymś, co jest bardzo głęboko i ktoś Ci to daje, bo to jest danie komuś części kultury”. I to jest to samo, co ja dostałem od muzyków południowoafrykańskich. Kiedy wróciłem do Polski, byłem więcej niż przewrażliwiony, aby z tym nie igrać, tzn. nie zdradzić, nie oszukać, tylko poświęcić tej idei myśl i dać im coś od siebie. Wierzę, że jak z czymś takim igrasz, to wróci jak bumerang i może zniszczyć. Ktoś powie, że to bzdura, jednak wierzę w archetypy, w zbiorową podświadomość i w to, że my i wszyscy nasi przodkowie oraz praludzie jesteśmy połączeni w globalnym umyśle. Nigdy się takimi rzeczami nie bawię. Dlatego płyta „Roots” – uwielbiam ją i uważam za wartościową – była pod wieloma względami tylko muśnięciem tematu. Nie twierdzę, że „The Triptic” absolutnie go zgłębia, jednak chciałem pójść w innym kierunku. Na większą eksplorację może przyjdzie jeszcze czas.

J.W.: Jakie było podejście do Twojej muzyki artystów, których spotkałeś w RPA?

G: To będzie można zweryfikować, kiedy tutaj przyjadą. Myślę, że mają bardzo ciepłe podejście. W Polsce jest coś, z czym nigdy nie mogłem się zgodzić, wpasować – rodzaj dystansu do tego, co robi się muzycznie: „Skaczą pod sceną? Skaczą. Jak skaczą, to świetnie…”. Niestety, przez to publiczność w Polsce nie jest muzycznie wysmakowana. Muzyka tutaj nie bije ze źródła, jakim jest performance uliczny, coś z czym na co dzień żyją ludzie w getcie. Na przykład soundsystem, gdzie jest byle jakie nagłośnienie, DJ, mikrofon i kółeczko ludzi, którym trzeba dać muzykę. W maksymalnie spartańskich, prymitywnych warunkach. Wychodząc do nich nie masz zaplecza, garderoby, świateł, dymu, niczego… Wychodzisz i są dwa metry między tobą a nimi. Wygwiżdzą cię, jeśli nie dasz z siebie miłości, energii; wszystkiego, co jakoś magnetycznie do siebie przyciągnie. W Afryce, jak w Stanach, cała muzyka wykwita z ulicy. Ona jest matką, punktem startowym. W takich warunkach nie możesz tak naprawdę olewać publiczności, jest to wspólne przeżycie, wspólna rzecz. Pod tym względem szacunek artysty do każdego jednego fana jest czymś specjalnym. Tam nie ma tego, co jest spuścizną po komunizmie – nie tyle co „wynajęci słuchacze”, ale słuchanie łączyło się z obowiązkiem narzuconym odgórnie. Myślę, że wprowadziło to dystans, który jest chorobą. Nie mogłem się pogodzić z tym, że muzykowanie uważa się za coś łatwego i dającego władzę. Trochę jak z polityką… Jednak nie wolno zapominać o tym, że kiedyś wszyscy chodziliśmy obok siebie na ulicy.

J.W.: No właśnie. Kiedy ogląda się wywiad z Zukile (dołączony do Waszego albumu) odnosi się wrażenie, że muzycy „tam” są skromni i skupieni na muzyce, a nie na sobie…

G: To też jest tak, że na takich ludzi trafiłem. Byłem w tym nieco mniej zamerykanizowanym RPA, czyli w Cape Town – w porównaniu z Johanesburgiem jest dużo mniejszą aglomeracją. Jeśli chodzi o ruch gangsta rapu, bling-bling czy megapodszytej pieniędzmi sceny, to nie trafiłem na niego. W takim kręgu zresztą nie szukałem. Nie mogę powiedzieć, że wszyscy są jak Zukile, bo na pewno nie. Zukile jest człowiekiem, który wciąż mieszka w getcie, więc to zapewne stąd się bierze. Ale bardzo się cieszę, że do współpracy z takimi właśnie ludźmi doszło, bo oni mają o co walczyć, skąd się wybijać i co zmieniać.

J.W.: Z jednej strony bardzo piękne muzyczne spotkanie, co zresztą słychać na tej płycie…

G: Z drugiej strony także rozstanie…

J.W.: Były jakieś konflikty w trakcie powstawania tego projektu?

G: Ogólnie patrząc? Tak. Była ich cała masa. Od momentu, kiedy obrałem ten kierunek z dużej gromady na końcu zostałem z DJ-em Kostkiem. Reszta osób odpadła. Konflikty były bardzo różne, ale nie ta płyta była ich źródłem. Pojawiły się wraz z popularnością. Zrobiłem świadomy ruch nagrywając płytę „Rewolta”, bo nic dla mnie nie znaczyła przynależność do danej sceny muzycznej. W ten sposób „Sweet Noise” wyszedł z ulicy i dotarł, może nie do wszystkich, ale do wielu, wielu Polaków. Wszystko zawierało mój przekaz: słowa, do których dopisał coś Peja; Górniak, która zaśpiewała najbardziej rebeliancki tekst „Nie było”, gdzie odrzuca Boga, dogmaty, świętości, herezje… i to śpiewa gwiazda pop. Mam wrażenie, że mało osób dostrzegło te elementy prowokacji i co się tak naprawdę stało. Ci ludzie po prostu nie wytrzymali. To była idea, nie styl muzyczny; sztuka, a nie trend. Do tego bodźce z zewnątrz, czyli reakcja fanów, że to jest zdrada… Mówiłem, że to jest droga, żeby wybić się wysoko i w pewnym momencie móc zrobić „The Triptic”. Żeby nie być gołosłownym pojechałem do Afryki, aby wrócić do Polski i powiedzieć przez główne media do ludzi tu mieszkających, że nagrałem z Tebą, Zukile, że nagrałem płytę w RPA. To był dla mnie element drogi i źródło wszelkich konfliktów, które targały zespołem. I wszystko gdzieś jest na tej płycie. Cieszę się, że nie dotarłem do Afryki z niesprawdzonymi ludźmi. Wydaje mi się, że wideo do „Give It All Away” jest wymowne. Powstało na ulicach nędzy przypominających film „Miasto Boga”, gdzie idzie obok mnie ekipa czarnych braci z getta. Nie dałbym rady samemu tego zrobić ze względu na strach, na bariery, na nowatorstwo takiego działania, ale życie samo wyeliminowało słabe punkty.

Nigdy nie czułem się częścią, czy sceny hardcorowej czy metalowej… Nigdy nie czułem się jej reprezentantem. I to naprawdę z wielu powodów: po pierwsze nie byłem w pełni akceptowany, po drugie nie grałem według reguł. Do dziś gram bez żadnych reguł. Zawsze buntowałem się przeciw graniu w obrębie danej sceny, np. metalowej, gdzie wolno „to i to”, a „ponad” dochodzi do zdrady, do zaprzedania ideałom, komercji… Kiedy poczułem, że mogę do mojej drogi wciągnąć innych polskich artystów, zrealizowałem „Rewoltę”. Pojawiła się Edyta Górniak, Peja, „Vader” i pojawił się utwór „Jeden taki dzień” – od początku z premedytacją tworzony jako hit. Wiedziałem, że to jest koniec normalnego życia. Myślałem, że mam dookoła siebie ludzi, którzy wiedzą, o co jest ta gra. Chciałem wejść na taki poziom, żeby wysłać komunikat naprawdę szeroko. Nadal uważam, że to było przepiękne, całościowe działanie. To było moje osobiste zwycięstwo, kiedy widziałem ten utwór, ale i ten klip na takich rotacjach. To było bardzo przyjemne. Z Edytą Górniak tak naprawdę teraz nie mam kontaktu. Ona rzeczywiście tak jakby była, ale jej nie było.

Najważniejsze było docieranie do ludzi, ale także prowokowanie. Dla mnie bohaterami byli Salvador Dali, Michał Anioł, Da Vinci, Peter Gabriel, David Bowie – jednostki zupełnie niekontrolowane, które były w stanie myśleć poza podziałem „czarne – białe”. Trzeba przebić się przez mur, żeby zobaczyć, że w tym jest Bowie, choćby był dyskotekowy, ale on tam jest. W ogóle wychodzę z założenia, że jeśli cząstka mnie jest w czymś, jeśli daje czemuś swoją duszę i to staje się mną – może zabrzmi nieskromnie – ale staje się już wartościowe. Bardzo chciałbym mieć fanów, którzy szukając mnie przebiją się i przyjmą rzeczy, które z pozoru mogą być nie do zaakceptowania.

J.W.: Gdybyś miał podsumować jednym zdaniem pracę nad albumem „The Triptic”?

G: Podsumować jednym zdaniem? Czuję się jak po wspinaczce. Może nie dotarłem na szczyt, ale na całkiem wysokie wzniesienie. Ta podróż spowodowała, że weryfikuję wszystkie plany i w sumie 80% pomysłów na przyszłość zaczyna wydawać mi się banalna. Tkwi w tym oczywiście pewne niebezpieczeństwo… Kiedy myślę, że miałbym wrócić „po prostu” do nagrywania płyt, „po prostu” grania koncertów, jak to robi milion innych ludzi, to… Chciałbym zrobić coś dla muzyków południowoafrykańskich. Marzy mi się ruch muzyczno-kulturalny, który zacznie zmieniać świat. Myślę, że w erze konfliktów globalnych, zapętlenia się w świecie konsumpcji zapominamy o ludziach, o ich odczuciach, o tym, co jest najważniejsze. Życie jest najważniejsze. Coraz silniej czuję, że chcę robić coś takiego. Interesują mnie naprawdę mocne, globalne komunikaty, tylko muszę się zastanowić na tym „jak”.

J.W.: Dziękuje bardzo.

G: Spoko.

 Dokument bez tytułu