„Człowiek zza morza przywiózł gniewne beaty” (1)

afryka.org Kultura Muzyka „Człowiek zza morza przywiózł gniewne beaty” (1)

"Mój ojciec jest Sudańczykiem, stamtąd pochodzi. Jest jednym z tych, którzy przyjechali do Polski studiować, konkretnie do Rzeszowa, gdzie ukończył Technikum Kolejowe, a później kształcił się w ścisłych kierunkach – jest inżynierem. Przez niego ten afrykański wątek."

„Człowiek zza morza przywiózł gniewne beaty” – wywiad z Glacą, liderem „Sweet Noise” o najnowszej płycie „The Triptic”. Rozmawia Justyna Wrońska.

Justyna Wrońska: Masz korzenie sudańskie…

Piotr „Glaca” Muhamed: Mój ojciec jest Sudańczykiem, stamtąd pochodzi. Jest jednym z tych, którzy przyjechali do Polski studiować, konkretnie do Rzeszowa, gdzie ukończył Technikum Kolejowe, a później kształcił się w ścisłych kierunkach – jest inżynierem. Przez niego ten afrykański wątek.

Urodziłem się w Rzeszowie i żyłem tam siedem lat, później wyjechałem z rodzicami na kontrakt do Libii. No, i tak zaczęła się historia powrotów do Polski: przyjeżdżałem, mieszkałem z dziadkami, kończyłem parę klas, później „tam” wracałem. Żyłem w ciągłych rozjazdach. Sudan przyszedł później, najpierw była Libia. To były bardzo różne kultury. Świat arabski zmieszany z komuną, reżimem, totalitaryzmem, ze strachem, zbrojeniem się; z przeświadczeniem, że inni będą dla Libii pracować ze względu na finanse, które to państwo miało z ropy. Libijczycy byli w okresie przejścia z trybu „pasterskiego” do „miast”. Moja mama pracowała w szpitalu, gdzie kobiety nie chciały leżeć w łóżkach. Kiedy położyli je do nich z dziećmi, wieczorem leżały na kocach pod łóżkami. Nie mogło być inaczej, tylko niektóre to przełamywały.

Wtedy, nie odebrałem Libijczyków jako przyjazny naród. Żyliśmy w izolacji, gdzieś w enklawach polskich, ludzi na kontraktach. Potem, kiedy mieszkaliśmy poza osiedlem, nasze bramy były stale zamknięte. Mieliśmy owczarka niemieckiego, który był tam postrachem. Bardzo go nie lubili i cała brama była naznaczona kamieniami. Walczyłem na kamienie z tamtejszymi dziećmi. Nie wiem, z czego to wynikało, ale żyliśmy trochę w strachu izolowani przez rodziców. Z drugiej strony Libia była pięknym krajem: pozostałości imperium rzymskiego, cudowne zabytki. Często jeździliśmy je oglądać i na przepiękne, zupełnie dziewicze plaże. Wiążą się z tym bardzo miłe wspomnienia, chętnie bym tam pojechał…

J.W.: Część życia tu, część życia tam… Zupełnie inna perspektywa oglądania obu tych rzeczywistości. Jaki zostawiło to w Tobie ślad?

G: Potężny. Chyba mniej Libia, bardziej Sudan. Pamiętam, jak wysiediliśmy z ciężarówki i weszliśmy do domu rodziców mojego ojca. Poczułem się jak w domu – nie pamiętam drugiego takiego momentu – takie maksymalne ciepło i totalna radość. Zero podtekstów, niedopowiedzeń, czy zazdrości, zawiści – na maksa piękne doświadczenie. Oczywiście była druga strona… Moja mama jest Europejką, Polką, lekarką i lubi czystość. A tam? Jakby dwie rzeczywistości: byli bardzo czyści i kąpali się kilka razy dziennie, natomiast kuchnia była naturalnie bliska ziemi – z masą karaluchów, z górą śmieci i bez oświetlenia – to było dziwne, mroczne miejsce. Tamtejsze kobiety zwyczajnie się w niej poruszały, a moja mama była sparaliżowana. Zupełnie nie wiedziała jak ma się odnaleźć. Z czasem zaczęła robić porządki, w inną stronę wszystko organizować.

Odczucia, którymi w Sudanie nasiąknąłem – wszyscy są razem na ulicy i w rodzinie – musiałem mocno przytłumić. Wydaje mi się, że musiałem to z biegiem lat nie tyle ukrzyżować, co zachować na specjalne okazje. W Polsce zawiodłem się na otwartości, serdeczności, na otwieraniu domu przed kolegami, pseudoprzyjaciółmi, nie tylko obcymi.
Teraz z RPA przywiozłem, ze strony czarnej społeczności, bardzo podobne wspomnienia. Ludzie w Afryce lubią się nawzajem, lubią ze sobą być, mieć bliski kontakt, fizyczny. Bez podtekstów seksualnych. Mężczyźni chodzą trzymając się za ręce, co niczego nie oznacza poza tym, że się lubią. Mnie również zdarzało się chodzić za rękę. Natomiast teraz, kiedy pojechałem do RPA, nie wiedziałem jak mam się zachować. Po zdjęciach do najnowszego teledysku poszliśmy do domu Zukile Malahlana – bierze udział w płycie „The Triptic” – i chwycił mnie za rękę. Zesztywniałem, było mi tak głupio… Tym zacząłem nasiąkać tutaj i ta skorupa jest coraz grubsza.

Cała droga do płyty „The Triptic” to niestety droga zawiedzionych przyjaźni i układów partnerskich. Ostatnią płytę uważam za szczyt działania „Sweet Noise”, za swój szczyt, ale dotarłem na niego tak naprawdę sam i muszę budować wszystko od nowa. To się bierze tak naprawdę z tego, o co mnie pytałaś. Wydaje mi się, że te rzeczy, które zapamiętałem tak mocno; że ludzie mogą być dla siebie maksymalnie mili i że naprawdę żyje się łatwiej nawet w ubóstwie, jeżeli jest się dla siebie, chce się być ze sobą. Brak tego w kontaktach w Polsce zawsze najbardziej mi przeszkadzał, jakby cięło mnie od środka. „Tam” po prostu czuję, jakbym pływał w rzece, którą znam. Dystans jest bardzo mały. Nie wiem ile z tego, co powiedziałem ma sens, ale tak to wygląda…

J.W.: To było pytanie o bardzo osobiste odczucia i trudno nie przyjąć tego, co mówisz…

G: Uważam, że to charakteryzuje Afrykę. Byłem w trzech miejscach, w trzech krajach. Tak jest wszędzie. Miałem przygodę w Egipcie. Miałem 15 lat i leciałem do Sudanu z międzylądowaniem w Kairze. Okazało się, że nie mam wizy w sudańskim paszporcie. Nie wpuścili mnie do samolotu, zostałem na lotnisku. Nie miałem grosza przy duszy, żadnych znajomości. Nie było wtedy komórek i nie mogłem dodzwonić się do domu „tutaj”, ani „tam”. Kontroler powiedział, w jaki sposób mogę dotrzeć do ambasady i poinformował: „Dzisiaj jest piątek, więc nic nie załatwisz, dopiero w poniedziałek”. Wiesz, wyszedłem przed lotnisko i się popłakałem. Była noc… Jednak zaczęła działać intuicja, która do końca całej przygody mnie prowadziła. Poszedłem na przystanek, wsiadłem do pierwszego lepszego autobusu, przysiadł się do mnie człowiek i w jakiś sposób wylądowałem u niego w domu. Najpierw okłamywałem go, że chcę znaleźć tani hotel. Zaprowadził mnie do ruiny, gdzie były szczury, dziury w podłodze, prostytutki. Powiedział: „Taniej nie będzie”. W końcu przyznałem się, że nie mam pieniędzy. Kiedy wszystko wytłumaczyłem zabrał mnie do swojego domu. Spędziłem z jego rodziną i z nim kolejne trzy dni. Byłem dla nich maksymalnie kimś, bardzo o mnie dbali. Przeżyłem w Kairze trzy dni z całą inicjacją w sprawy, które zdarzają się dorosłym facetom; wtajemniczali mnie i czułem się bezpiecznie.

To jest najbardziej charakterystyczna rzecz, którą my powoli zatracamy – bycie z sobą na co dzień, które sprawia, że dzień może być fantastyczny, pomimo wszystko. Obecnie jest dookoła ciśnienie, żeby sobie radzić w świecie. Wszyscy gnamy do przodu. Kariera jest czymś mega ważnym i jeśli się coś nie ruszy, nie przyjdzie e-mail, to dzień jest stracony, uwsteczniamy się, panika. To jest coraz bardziej podkręcane i siłą rzeczy brakuje mi czasu, żeby usiąść przed bramą swojego domu z kolegami, wypić herbatę i po prostu rozmawiać do późnych godzin. I myśleć tylko o tej chwili, o czym rozmawiamy i że jesteśmy ze sobą.

J.W.: Czy długa była droga do albumu „The Triptic”? Mówiłeś, że w pewnym sensie dotarłeś na szczyt…

G: Może jeden ze szczytów, bo nie chciałbym w którymś momencie zacząć spadać. Dla mnie to wszystko jest jeszcze zbyt świeże. Lecąc do RPA miałem tylko swoje płyty i dokonania artystyczne. Nie podjechała po mnie limuzyna wynajęta przez firmę „Universal” czy coś podobnego. Bardziej tak wyobrażam sobie przyjazd, na przykład Ka
yah do Senegalu. Dociera się wtedy do zupełnie innych ludzi i w zupełnie inny sposób. Muska się samą powierzchnię. Pojechałem ze swoim plecakiem, z paroma instrumentami, płytami i wydaje mi się, że gdybym wyruszył z pieniędzmi nie byłbym tak szanowany. Ta droga musiała być długa. Nasze dokonania o nas świadczą – mi pozwoliły dotrzeć do południowoafrykańskich muzyków i zdobyć zaufanie. Pod tym względem nie żałuję lat, zrobionych rzeczy, przebytej drogi… Tak musiało być.

J.W.: Z tego co mówisz, można wnioskować, że ostatni album „Sweet Noise” powstawał w bezpiecznych warunkach. Wyjechaliście do RPA, byliście tam kilka tygodni…

G: Z tym, że to nie było takie proste. Zanim tam wyjechałem pracowaliśmy nad tą płytą w Polsce trzy lata. Tyle ją komponowałem z marzeniem zrobienia międzynarodowego albumu, pomieszania kultur. Cały czas miałem w podświadomości Afrykę, cały czas chciałem znaleźć groove, rytm i zagrać ostrą muzykę tak, aby Afrykańczycy mogli ją zrozumieć. Myślę, że po tych latach wynik nie był zerowy, ale to był szkic. Gdyby nie wyjazd, absolutnie bym tego nie zrobił. Ta podróż spadła z nieba i stwierdziłem, że może jest szansa przetarcia sobie szlaków. Jednak przede wszystkim chciałem zawieźć „tam” coś bardzo mocnego i wyrazistego. Nie zmieniać siebie, tylko nasycić tamtą wibracją.

Pojechałem i pracowałem z „białym” człowiekiem, legendą punkrocka w RPA – Warrickiem Sony. Walczył z apartheidem, więc musiał kochać Afrykę i jej rdzennych mieszkańców. Bronił ich w swojej twórczości i jakby przeciwstawił się swoim braciom. Z nim odbywała się druga część pracy. Zacząłem spotykać artystów z Cape Town związanych z różnymi kulturami, trendami muzycznymi: rappera Zukile z plemienia Xhoza; Teba, który był rastafarianinem, wniósł kulturę rasta, kulturę „dża” i jakąś przepiękną wibrację; Titi – soulową wokalistkę, która zaśpiewała moją wymarzoną opcję: duże refereny, w których są duże chóry. Marzyłem, aby to był czarny, gospelowy głos – i sądziłem, że jest to tylko w sferze marzeń – a dzięki niej się naprawdę spełniło. Była jeszcze taka para, rapper Denver i przepiękna wokalistka E.J. Nie byli parą w życiu, ale mieli podobne pochodzenie. Jest taki odłam ludzi mieszkających w RPA, którzy mają korzenie indyjskie, dotarli do Afryki z transportami niewolników. Ci muzycy wnieśli ze sobą ragga o zabarwieniu indyjskim. Przeżywałem ekstatyczne momenty w studio, kiedy płyta nabierała kształtu, ponieważ słyszałem muzykę, którą nosiłem w sobie od wielu lat.

I wiesz, wszystko się zmieniło przez kontakt z nimi. Nagle rozmawiałem o swojej muzyce nie z ludźmi, którzy znają się na metalu, rocku czy punkrocku, nie z muzykami z gitarami w rękach. Tylko tak naprawdę z ludźmi, którzy na co dzień chodzą do klubów słuchać dancehall’u, ragga, słuchać reggae. Nagrałem wiele śladów i wróciłem do Polski. Z inżynierem dźwięku, Adamem Toczko, traktowaliśmy ten materiał jak świętość. Adam wiedział, że mamy do czynienia z czymś wyjątkowym, z pięknymi śladami, które się rzadko zdarzają… ślady tak pełne życia. Myślę, że dla tych muzyków ważny był cel płyty „The Triptic”; to, kim jestem, co chcę zrobić oraz ich walka o pokazanie swojej kultury. Oni byli bardzo dumni, że mogli reprezentować swoje szczepy, klany, narodowościowe grupy, Cape Town, Afrykę.

J.W.: Dostrzegasz jakąś różnicę pomiędzy muzykami, z którymi pracowałeś do tej pory, a których spotkałeś w RPA?

G: Muzycy południowoafrykańscy nagrywanie płyty traktowali jako pozytywną walkę. I to jest rzecz, której zawsze szukałem w muzykach, z którymi pracowałem – tego zacięcia. Użyłem słowa walka, tak właśnie myślę, aby tworzenie muzyki było walką o dobre rzeczy, bo o nie trzeba walczyć i być w tym rewolucjonistą. Trzeba być i trzeba wierzyć. I bardzo mi tego brakowało wśród znajomych muzyków. Bardzo szybko wpadli w młyn: kapcie, dom, kariera, rodzina. Słyszę narzekania, że króluje disco-polo, nuta festiwalowo-opolsko-sopocka. Dopiero po przyjeździe stamtąd zrozumiałem, jakie to ma głębokie korzenie. Brak aprobaty starszego pokolenia wobec tego, co robią młodzi: „Brzdąkasz na gitarze. Hałasujesz. Co to jest?”. Jesteśmy wyzuci, mało otwarci i wąsko patrzymy na sztukę i muzykę. Niestety nie mieliśmy Boba Marleya, nie mieliśmy wielu. Był Jacek Kaczmarski… Żyjemy trochę w paranoicznym społeczeństwie: niby był Jacek Kaczmarski, ale gdzie jest ślad po nim? Tylko proszę nie mylić tego z odgrzewaniem przez kolejne bandy piosenek Jacka w formie coverow… Chodziło przecież o walkę, bunt… To mnie w afrykańskich muzykach zachwyciło – ich zaciętość i pasja.

J.W.: Mówiłeś, że walczyli o swoje jako artyści, o ukazanie swojej własnej drogi twórczej; mówiłeś też o przyjaźniach… Jak się Wam pracowało?

G: Pracowało się bardzo dobrze. Naprawdę dobrze, są bardzo dobrymi muzykami. Mają megawrażliwość, która pozwala im intuicyjnie znaleźć się w różnych sytuacjach. Długo ze mną rozmawiali o warstwie tekstowej, o samym albumie, o Polsce, o tym jak tu jest, co nas boli, z czym się borykamy… Chcieli dużo wiedzieć o tej całej sytuacji, zanim się pod tym podpiszą, wejdą w to na 100%. Pod tym względem była to piękna współpraca.

W samym studio wielokrotnie zaskakiwali mnie warsztatem. Są naprawdę bardzo, bardzo dobrzy w tym, co robią. Naturalni. Mieli totalnie inny sposób rejestrowania, na przykład wokali. Przywykłem bardziej do cyzelowania każdego wersu, poprawek i tym podobnych. Natomiast tam czuło się chwytanie życia i naturalizm – jest to zupełnie inna filozofia. Pod tym względem zupełnie się różnię – oni chcą uchwycić przepiękny performance, nawet jeśli nie jest on do końca oszlifowany.

J.W.: Na ile ta płyta jest kompromisem? Czy może jest bardziej spotkaniem?

G: Na pewno nie jest kompromisem. Można się zastanowić nad tym, czy jest kompromisem przez to, że wielokrotnie ją miksując powtarzałem sobie kluczowe zdanie: „Ma trafić do ludzi”. W pewnych kręgach uznaje się, że jest to myślenie komercyjne, wpasowanie się w rynek. Z drugiej strony, moim usprawiedliwieniem, a raczej przewodnim motywem, była obietnica przedstawienia afrykańskich muzyków szerszej publiczności. To nie szukanie kompromisu, ale próba ulokowania w jak najszerszym kontekście. Jednych zainteresuje wątek Afryki, innych kobiece wokale, jeszcze innych metal, kogoś rock czy reggae; szukający eksperymentalnej muzyki czy noise też znajdą coś dla siebie. Jednocześnie nie zabijałem pokładów spontaniczności, tak obecnych w Afryce. Uważałem, żeby nie zabić prawdziwego życia i pod tym względem to nie kompromis. To pewna wizja. Nie pracowałem z osobami, z którymi musiałem pójść na kompromis.

Do Afryki dotarłem prawie sam. Nie było już gitarzysty, z którym musiałbym dyskutować na temat brzmienia. W pewnym sensie to była wizja jednego człowieka. Uważam, że w przypadku tej konkretnej płyty, to plus. Jeśli musiałbym szukać kompromisu z muzykami, których ego jest bardzo ważne – żeby było słychać solówki, ich partie bębnów i tak dalej – a myślimy o ogólnym obrazie w przypadku takiej płyty, szkodzi to całości. Koniec końców wszyscy zapamiętujemy utwory, piosenki i ogólne wrażenie, a nie trzeci czy drugi plan – to często ważne dla samego muzyka. Nie mogłem mieć takich problemów wchodząc do studia i w sumie życie samo to ułożyło.

Cdn.

 Dokument bez tytułu