Z Kano do Agadez – odsłona 1.

afryka.org Czytelnia Czytelnia Z Kano do Agadez – odsłona 1.

Spieszę wcześnie rano na dworzec. Łapię achabę i mknę przez puste jeszcze ulice. Kierowca pędzi na zabój, a mi zimno i jak zwykle myślę o tym, że to może być moja ostatnia podróż na achabie. Prawie ocieram się kolanami o autobusy a na zakręcie przechylam na lewo, ale ten czarodziej dwóch kółek mimo wszystko dowozi mnie na dworzec bez szwanku. Taksówki czekają. Drobni sprzedawcy dobrze wiedzą kiedy zacząć handel. Kobiety smażą już kosai i yam i w powietrzu unosi się zapach jedzenia i… dworca. Słońce już pali a ja wiem, że dojadę do Agadez za trzydzieści godzin.

Mimo to mam zawsze nadzieje, że stanie się coś co pozwoli mi być tam wcześniej. Walczę o miejsce przy drzwiach w drugim rzędzie. W pierwszym za mocno świecić będzie na mnie słońce a siedzenie w trzecim grozi uduszeniem. Mimo wielu przeprowadzonych prób znalezienia idealnego miejsca-nigdy nie jest wygodnie. Siadam więc prawie na kolanach starego Hausańczyka, przerażonego tak bliskim kontaktem z kobietą. Ruszamy załadowani a samochód ociera się o ziemię pełną czarnych plastikowych torebek, skórek owoców i wszystkich możliwych odpadków cywilizacji, pod ciężarem walizek, kur, owiec i innych specjałów.

Opuszczamy Kano, jedno z największych i najstarszych miast Nigerii. Miasto należące do hausa bakwai, czyli jedno z siedmiu tradycyjnych hausańskich miast. Miasto, które mimo dzielnicy rozpusty, pijaństwa i wolności wprowadziło szariat, czyli prawo muzułmańskie. Miasto – stolicę stanu w którym żyje sześć milionów ludzi. Szerokimi ulicami, pełnymi już teraz achab, autobusów i ludzi, wyjeżdżamy na północ jedną z dwóch dróg prowadzących do Zinder.

Zanim jeszcze każdy umości się na swoim miejscu, i wywalczy od sąsiada miejsce na nogę, rękę i bagaż, stajemy żeby kupić chleb. Ja w przeciwieństwie do innych, cieszę się, że już jutro zjem normalne pieczywo, a nie to coś przypominające w smaku polską chałkę. Wprawdzie z czasem udało mi się przyzwyczaić do tego papierowego, słodkiego smaku łączonego z jajecznicą, pomidorami czy po prostu herbatą, i teraz łapię się na tym, że bym go zjadła, ale chyba mimo wszystko wolę nasz słony chleb.

Tymczasem samochód zaczyna przesiąkać tym słodkim zapachem, bo każdy kupił po kilka bochenków dla rodziny po drugiej stronie granicy. Jeszcze tylko yam, słodkie ziemniaki, waina czy kosai i ruszamy…Nie musimy długo czekać na przystanek. Policja pojawia się tuż za miastem. Jeśli mamy szczęście 20 czy 50 naira, wciśnięte przez okno wystarcza, żeby jechać dalej. Jeśli jednak policjanci zajrzą do środka, mogą być problemy. Pieniędzy trzeba będzie nazbierać więcej, a może nawet zacznie się sprawdzanie dokumentów. A ja będę musiała użyć wszystkich najlepszych powiedzonek w hausa, żeby nie musieć rozpakowywać plecaka.

Przystanki nie są długie, ale wystarczają, aby przykleić się do siedzenia. Do granicy kontrole będą powtarzać się kilkakrotnie. Pieniędzy w końcu zacznie brakować i pasażerom zaczną puszczać nerwy. Jedynie w Nigerii widziałam tak niecierpliwych Afrykańczyków. Czekam tylko aż zaczną mówić, że to moja wina. Ale słyszę jak ktoś mówi w hausa: od niej nie bierzcie. Niech nie płaci. To mój stary Hausańczyk. Uśmiecham się i wyciągam swój orzech kola, bo noc będzie długa. Ale na razie gorąco. Dojeżdżamy do granicy.

Wszyscy wyskakują biegiem z taksówki i prześcigają się w prezentowaniu paszportów. Zostawiają mnie na koniec, żeby później narzekać, że zabrało mi to najwięcej czasu. Urzędnicy pozdrawiają mnie w hausa. Naiwność czy podejrzliwość? Przejeżdżałam tędy tyle razy, że zastanawiają się już pewnie, jaki mam interes? Czy przewożę materiały? Makaron? Filmy? Kolejny raz kończy się na wymianie hausańskich uprzejmości i z tej radości rozmowy zostaję poczęstowana jedzeniem i dostaję w końcu pieczątki do paszportu. Już mogę biec wypełnić następne niezbędne informacje w księgach straży granicznej i dostarczyć odpowiednie wyjaśnienia w wydziale epidemiologicznym, a następnie przed współtowarzyszami podróży. Wciskam się na swoje miejsce, które dziwnym sposobem skurczyło się tak, że drzwi muszę zamykać na stojąco i ruszamy w stronę Nigru. Jeszcze tylko parę minut i będę u siebie…

cdn.

Marta Jackowska

 Dokument bez tytułu