Wywiad: Jedno pisanie przechodzi w drugie

afryka.org Kultura Książki Wywiad: Jedno pisanie przechodzi w drugie

“Może to się wydać banalne, ale chciałem zapytać go, czy jest zadowolony z tego, co osiągnął swoją prezydenturą. Czy Afryka Południowa, której został prezydentem, chociaż trochę przypominała kraj, który sobie wyobrażał. To miał być początek, pytanie otwierające, a następne miały pojawić się w czasie rozmowy. Było ryzyko, że mógł wzruszyć ramionami i nic nie powiedzieć. Ale byłem nastawiony na to, że zacznie mówić” – mówi Wojciech Jagielski w obszernym wywiadzie przeprowadzonym przez Adriana Stachowskiego.

Adrian Stachowski: Pańska ostatnia książka opowiada między innymi o wieloletnich próbach przeprowadzenia wywiadu z Nelsonem Mandelą. Myślał pan o pierwszym pytaniu, jakie by mu zadał?

Wojciech Jagielski: Nie, nie miałem go gotowego. Z wywiadami z takimi ludźmi jest tak, że najpierw trzeba przebić się przez całą infrastrukturę, bariery, wychodzić ścieżkę. Czas na zastanawianie się nad pytaniami jest wtedy, kiedy znika przedostania przeszkoda. Z Mandelą miałem tylko jedną taką sytuację.

Może to się wydać banalne, ale chciałem zapytać go, czy jest zadowolony z tego, co osiągnął swoją prezydenturą. Czy Afryka Południowa, której został prezydentem, chociaż trochę przypominała kraj, który sobie wyobrażał. To miał być początek, pytanie otwierające, a następne miały pojawić się w czasie rozmowy. Było ryzyko, że mógł wzruszyć ramionami i nic nie powiedzieć. Ale byłem nastawiony na to, że zacznie mówić.

Zapytałbym go o jego ocenę sytuacji Południowej Afryki, ale byłoby to pytanie do wywiadu dla gazety, dla mnie samego średnio ważne. Nawet mógłbym spodziewać się, co mi odpowie, bo już na to pytanie odpowiadał. Wiedziałem też, że komuś, kogo spotyka pierwszy raz, na pewno by się nie zwierzał, nie zebrałoby mu się na szczerość. Nie miałem wielkich złudzeń. Taki wywiad mógł okazać się zupełnie banalny i poza tym, że pojawiłoby się nazwisko Nelsona Mandeli i moje, nie byłoby tam nic szczególnego. I dziś, być może, raczej byłoby mi wstyd niż pyszniłbym się z dumy.

Piszący o Mandeli często używają zwrotu „Madiba magic”, wziętego od honorowego tytułu, jakim się go określa. To ten specjalny urok Mandeli, przyciągający, ale jednocześnie chyba unieszkodliwiający krytykę. Znalazł się pan pod jego wpływem?

Doświadczał tego każdy, kto się z nim spotykał. Zaczynało się od tego, że to był ktoś, z kim bardzo chciało się porozmawiać, spotkać. Potem pojawiał się sam Mandela. Ktoś wielki, ten król, który zachowywał się w sposób królewski i niekrólewski jednocześnie. Miał w sobie majestat, ale z drugiej strony zachowywał się bardzo bezpośrednio. Rozbrajał tą bezpośredniością, żartował sam z siebie, z sytuacji. Lubił wprowadzać pewnego rodzaju konsternację, popisywać się, ale nie przed jedną osobą, tylko przed grupą, szczególnie dziennikarzami. Widziałem w telewizji konferencję prasową, kiedy Mandelę odwiedziły Spice Girls. Wyszedł i przedstawił je, powiedział „to są Spice Girls, a to jestem ja, Old Spice”. Nie potrafię zdefiniować, czym jest charyzma, ale on był nią przepełniony.

Jak zatem podejść do pisania o takiej postaci? Jak spojrzeć na niego z dystansem, żeby nie stworzyć laurki?

Dla mnie kluczem do pisania o kimkolwiek jest jak największa o nim wiedza, wszelka wiedza, o postaci publicznej, ale też prywatnej. Z niektórymi moimi bohaterami się to udawało, a z innymi nie. Jednym z takich, z którymi mi się nie udało był afgański komendant Ahmad Szah Massud. Spotykałem się z nim wiele razy, ale w końcu wpadłem na pomysł, że zapytam o coś, co będzie dotyczyło nie wojen, ani polityki, lecz jego życia prywatnego. To było nasze kolejne spotkanie, więc uznałem, że mogę się na to odważyć. Zapytałem go w co się bawił jako mały chłopak.

Podejrzewam, że spojrzał na pana…

Jak na skończonego idiotę, tak. Cały szacunek, jaki dla mnie miał jako dziennikarza, który do niego przyjeżdża z daleka i pyta o istotne rzeczy, gdzieś uleciał. Zawsze szukałem – i szukam, przecież nie przestałem – kluczy do moich bohaterów. Moich własnych. One mogą być błędne, ale muszę je mieć.

W przypadku Mandeli bardzo pomocne okazało się przeczytanie książki o jego młodości. O jego perypetiach rodzinnych, o sposobie, w jaki traktował kobiety, czym dla niego była miłość, jak ustępowała polityce. To coś strasznie ważnego. Tak próbowałem rozumieć Mandelę, a nie poprzez pytanie o to, dlaczego ustanowił Komisję Prawdy i Pojednania albo poprzez jakieś polityczne gesty czy strategie. Chciałem zrozumieć to, jaki był jako człowiek. Jak tak się podchodzi do bohaterów, to zawsze wyjdzie człowiek z krwi i kości.

Po śmierci Mandeli, głównie w zagranicznych mediach, ale i w polskich też, głos zabierali komentatorzy, którzy wypominali mu jego związki z komunizmem. Na czym one polegały i jakie było ich znaczenie?

Będą pojawiały się następne materiały, które być może coś ujawnią. Z tych, które są znane z najlepszych biografii Mandeli wynika, że Afrykański Kongres Narodowy ściśle współpracował z południowoafrykańską partią komunistyczną, ale jako młody przywódca ANC Mandela był do komunistów nastawiony nieufnie, a nawet wrogo. Dzisiaj nazwalibyśmy tego młodego Mandelę afrykańskim nacjonalistą. Nie wołał „Afryka dla Afrykanów”, ale uważał, że Afrykanie sami powinni upominać się o swoją wolność i sami powinni się o nią bić. Nie chciał, by czarni walczyli z białym rządem z pomocą białych liberałów i komunistów. Później sam się przekonał, że w walce z takim przeciwnikiem każdy sojusznik jest mile widziany. W najbliższy alians z komunizmem wszedł, kiedy został szefem armii zbrojnej ANC, Umkhonto We Sizwe, czyli Włóczni Narodu. Wtedy na instruktorów – bo sam nie miał o tym pojęcia – wziął sobie ludzi, którzy w większości byli białymi komunistami i niemalże w stu procentach byli żydowskiego pochodzenia.

Zanim Mandela został skazany na dożywocie, w połowie lat pięćdziesiątych wytoczono mu proces o zdradę stanu. Wtedy na zarzut, że jest komunistą odpowiedział, że nie wie, czy nim jest. Zapytał sędziego, czy z tego, że Roosevelt i Churchill zjednoczyli się ze Stalinem przeciwko Hitlerowi wynika, że byli komunistami, bo jeśli tak, to on komunistą był.

Współpracował z komunistami, komuniści razem z nim siedzieli w więzieniu. Przekonał się do nich. Był człowiekiem o lewicowych poglądach, ale zdaje się, że członkiem partii komunistycznej nigdy nie był.

Kilka dni po śmierci Mandeli południowoafrykańska partia komunistyczna wydała oświadczenie, że był, a do tego zasiadał w Komitecie Centralnym.

Nie mówiono o tym za jego życia. Nie wiadomo, czy nie mówiono w obawie, że by zdementował, czy też są na ten temat dokumenty. Dzisiaj Mandelę zawłaszczyć chce każdy. Zbliżają się wybory. Obecny prezydent Jacob Zuma – i to co zostało z Afrykańskiego Kongresu Narodowego – będzie mówił, że oni i tylko oni są spadkobiercami Nelsona Mandeli. Opozycyjny Sojusz Demokratyczny, który jest postrzegany jako partia białych, mówi „Nie. Mandela to my”. To samo będzie mówiła partia komunistyczna.

Rodzina się kłóci o Mandelę. Jego wnuk, Mandla Mandela, mówi, że to jego dziadek namaścił na szefa rodziny Mandelów jeszcze za swojego życia. A najstarsza córka mówi, że to wszystko nieważne, że ona jest szefową.

Póki nie będzie jakichś dokumentów, ewidentnych dowodów, że Mandela należał do partii komunistycznej, to do tego momentu mówić o nim jako o komuniście chyba nie można. Gdyby z takim oświadczeniem wystąpił człowiek, który dzisiaj ma 80 lat i który w Komitecie Centralnym z Mandelą zasiadał…

Takie relacje istnieją. Stephen Ellis, badacz historii ANC i Umkhonto We Sizwe, przytacza je w swojej książce „External Mission: The ANC in Exile, 1960-1990” .

Ale prof. Ellis jest jedynym, który to twierdzi. Nie wiem wszystkiego o Mandeli. Komunizmu z Południowej Afryki – i to jest największe nieporozumienie – nie można porównywać z tym, z którym mieliśmy do czynienia w Europie Wschodniej. W ten sam sposób komunistami byli biskupi z Ameryki Południowej, którzy tworzyli teologię wyzwolenia. Ale można to wszystko uprościć, jak wiele rzeczy dziś się upraszcza: był członkiem partii komunistycznej, więc był zbrodniarzem, takim samym jak Stalin, który też należał do partii.

Stephen Ellis pisze w książce, że kiedy na procesie o zdradę stanu w 1956 roku sąd zapytał Mandelę o przynależność do Komunistycznej Partii Południowej Afryki, Mandela odpowiedział, że nie należał. Rzecz w tym, że takie ugrupowanie już nie istniało, bo po jej zdelegalizowaniu w 1950 roku i zejściu do podziemia partia zmieniała nazwę na Południowoafrykańską Partię Komunistyczną. W ten sposób Mandela miał zwodzić sąd.

Być może. Jako adwokat doskonale wiedział jak prowadzić rozmowę z prokuratorem czy z sędzią. Ale to wszystko to tylko przypuszczenia lub tezy stawiane przez jednego historyka.

A cała ta sprawa ma według pana jakieś znaczenie?

Po czynach powinniśmy ich sądzić. Nie widziałem, by Mandela chciał się pozbyć białych z Południowej Afryki czy zrobić jakąś straszną rzecz kapitalistom – podpisując się pod Kartą Wolności chciał ich wywłaszczyć, więc może tak – natomiast mając realne możliwości, by to zrobić, był od tego jak najdalszy. Możliwe, że gdyby wyszedł z więzienia 15 lat wcześniej i miał możliwość rządzenia Południową Afryką nie przez 5, ale przez 25 lat, jak Robert Mugabe, to być może przeprowadzałby takie same eksperymenty na Południowej Afryce jak Robert Mugabe na Zimbabwe. Ale nawet Mugabemu nie zarzuca się komunizmu, tylko jakiś afrykański nacjonalizm albo szaleństwo.

Ale czego chcieli południowoafrykańscy komuniści, tacy ludzie jak Joe Slovo, wieloletni dowódca Włóczni Narodu i Ruth First, jego żona, lewicowa dziennikarka i członkini partii? Jaki był ich program? Chcieli zastąpić apartheid socjalizmem?

Ich wyobrażenie o tym, co się działo w Związku Radzieckim było szczątkowe, tak jak wiedza zachodnich intelektualistów, którzy przyjeżdżali tam na wycieczki turystyczne i zachwycali się, jak jest wspaniale w ZSRR. To byli bardzo lewicowi ludzie. Biali komuniści, tacy jak Joe Slovo, byli ludźmi dosyć fanatycznymi we wcześniejszych latach, ale po 1994 roku wszyscy ci najbardziej zajadli komuniści z tego komunizmu bardzo szybko i lekko zrezygnowali. Joe Slovo był ministrem w rządzie Mandeli. Mandela nie wspominał wówczas nie tylko o komunizmie, ale zapomniał też o Karcie Wolności, uchwalonej przez Afrykański Kongres Narodowy w latach pięćdziesiątych jako dokument programowy. W Karcie Wolności nie ma mowy o komunizmie, ale wiele postulatów jest szalenie lewicowych. Nacjonalizacja ziemi, gałęzi przemysłu… Można tutaj dopatrywać się wielu punktów, które są zbieżne z ideami komunistycznymi. Są ludzie, którzy wypominają związki Mandeli z komunizmem – albo nawet jego przynależność do partii komunistycznej – ale jest znacznie więcej takich, którzy uważają Mandelę za zdrajcę rewolucji. Poszedł siedzieć za te ideały, za Kartę Wolności, za walkę zbrojną, a w praktyce, po pięciu latach jego prezydentury ta Południowa Afryka, którą w jakiś sposób namaścił, była państwem liberalnym, oddanym żarłocznemu kapitalizmowi. Thabo Mbeki, o którym też mówi się, że był członkiem partii komunistycznej, rządził według najlepszych wolnorynkowych wzorów Margaret Thatcher. Zachowywał się jak jej nieodrodny ideowy syn. Nie wiem, czy komunistą jest ktoś, kto tak łatwo wyrzeka się swoich poglądów. Nawet jeśli w 1994 roku w Południowej Afryce byli ludzie o niegdyś lewicowych poglądach albo komuniści, to po tym roku, kiedy już tę mieli władzę, nie zrobili niczego, dosłownie niczego, żeby wcielać te hasła w życie.

A czy tacy ludzie jak Chris Hani, komunista i autorytet radykalnie nastawionej biedoty, byli zagrożeniem dla nowej, rodzącej się Południowej Afryki?

Byli raczej wentylami bezpieczeństwa. Głównym problemem kierownictwa ANC, które wyszło z więzienia i wróciło z zagranicy, było to, że ci ludzie mieli przejąć przywództwo tego ruchu i dopiero zrozumieć, co właściwie w tym kraju pod ich nieobecność się zdarzyło. A zaszła w nim ogromna radykalizacja nastrojów. Z jednej strony musieli tą wściekłą ulicę poprowadzić za sobą, ale żeby nie wystąpiła ona przeciwko nim, to należało skanalizować jej gniew. Gdyby nie Thabo Mbeki, a Chris Hani został w 1994 r. zastępcą Mandeli, a po nim, w 1999 r., objąłby przywództwo w Południowej Afryce, to nie wydaje mi się, że Południowa Afryka poszłaby jakąkolwiek inną drogą. Może ten kapitalizm nie byłby taki żarłoczny, byłby bardziej wrażliwy na lewicowe, społeczne sprawy. Thabo Mbeki ulicę miał za nic. Może Chris Hani byłby bardziej wrażliwy na potrzeby biednych, natomiast z całą pewnością nie poprowadziłby czarnej biedoty do grabienia białych dzielnic i nie wywołałby wojny domowej. Oni wszyscy byli pragmatykami i hasła, które wypowiadali na wiecach, były wypowiadane z powodów pragmatycznych.

Hani został przywódcą partii komunistycznej dlatego, że białym komunistom pasowało mieć czarnoskórego przywódcę. Jak inaczej mieli zdobywać głosy czarnej biedoty? Chris Hani, jako dowódca armii Umkhonto we Sizwe, radykał i człowiek, który nie odżegnywał się od przemocy …

Mówi się o rozstrzeleniach w obozach ANC.

Oczywiście, że były rozstrzelania. ANC było tak zinfiltrowane przez białe służby bezpieczeństwa, że bardzo trudno było zorientować się, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem, łatwo było o podejrzenia i oskarżenia o zdradę.

Jaki jest bilans Włóczni Narodu? Po wyjściu z RPA nie było przecież żadnych dużych akcji na terenie kraju.

Militarny bilans jest żałosny. Pierwszy oddział, który pod koniec lat sześćdziesiątych miał przejść do RPA przez Rodezję, został praktycznie wybity do nogi. Drugi oddział szedł już przez Zimbabwe i został zdziesiątkowany na granicy z RPA. Cała działalność Umkhonto We Sizwe na terytorium Południowej Afryki sprowadzała się do zamachów bombowych.

Ile ofiar?

Na pewno nie tysiące. Może kilkaset osób. Mandela nie chciał wywoływać wojny partyzanckiej, nie chciał wojny domowej, ale nie dlatego, że uważał to za niehumanitarne – może dlatego też, ale przede wszystkim wiedział, że nie ma szans wygrać tej wojny.

Dla starego kierownictwa ANC non-violence był naczelną zasadą, podczas gdy dla młodych działaczy pokroju Mandeli był jedynie taktyką.

Gdyby Satyagraha, filozofia biernego oporu, którą ANC odziedziczył po Mahatmie Gandhim, okazała się skuteczna, to Mandela nie sięgnąłby po walkę zbrojną. Natomiast okazała się kompletnie nieskuteczna. Czarni, ilekroć przeciwko czemuś protestowali, byli gromieni przez białą policję. Mandela uważał, że jedynym skutecznym sposobem walki zbrojnej z białym rządem są akcje dywersyjne, sabotażowe, czyli podkładanie bomb pod obiekty gospodarcze. Nie mógł być aż tak naiwny, żeby nie liczyć się z ofiarami. Najgłośniejszy zamach wydarzył się przed bazą dowództwa lotnictwa w Pretorii. Zginęło kilkadziesiąt osób.

Cywilów?

I wojskowych, i cywilów. To bardzo źle wpłynęło na wizerunek ANC. Jego bojownicy zaczęli być postrzegani nie jako armia partyzancka, ale terroryści. W Południowej Afryce partyzanci nie walczyli, tylko podkładali bomby. Uprawiali czysty terroryzm.

Ale Mandela nie miał wiele wspólnego z działalnością Umkhonto we Sizwe kiedy siedział w więzieniu.

Kiedy Mandela był za kratkami, kierownictwo w Umkhonto przejęli jego następcy, których nawet nie zdążył wyznaczyć. Całe pierwsze kierownictwo w komplecie trafiło do więzienia lub na wygnanie.

Z militarnego punktu widzenia działalność ANC była dosyć żałosna. Nie oni stanowili zagrożenie dla białego rządu. Zagrożenie stanowili ci czarni, którzy buntowali się na przedmieściach Johannesburga.

Dwie rzeczy wykończyły apartheid najbardziej: nierentowność gospodarcza tego państwa i sankcje międzynarodowe. To samo dobiło komunizm i Związek Radziecki, któremu skończyły się ruble. Gdyby rząd Południowej Afryki zarabiał wystarczająco wiele, żeby utrzymać to policyjne państwo, to ci w tym Soweto mogliby się buntować do woli, a partyzanci z ANC mogliby podkładać te swoje bomby raz na kwartał. To nie wyrządziłoby wielkiej szkody białemu państwu.

W 1993 r. spisał pan komentarz, który ukazał się pod tytułem „ANC jak Solidarność”. Jak daleko idą analogie?

To był chyba rok 1994, gdy ANC przejmował już władzę. Oczywiście nie ma tu żadnych analogii z terroryzmem i walką zbrojną. Analogia była jedna. To był ogromnie masowy oddolny ruch sprzeciwu. ANC mówi o sobie, że było jak wielki kościół, w którym mieścili się wszyscy, od komunistów i związkowców, po zwolenników wolnego rynku i czarnych nacjonalistów. Zupełnie tak, jak Solidarność łączyła wszystkie polityczne nurty opozycji wobec komunizmu. Wszyscy mieścili się w Solidarności, bo przyświecał jej jeden cel – odebrać władzę komunistom i urządzić kraj na nowo. Na tym analogie się kończą. Nie ma ich między Nelsonem Mandelą i Lechem Wałęsą. No i ANC, dla dobra swojego i swojego politycznego projektu, utrzymał jedność do dziś, a Solidarność rozpadła się przy pierwszej próbie.

Biali politycy w RPA strasznie tego zazdrościli polskim komunistom.

Czego?

Wszystkiego niemal. Rozmawiałem z Pikiem Bothą, ministrem spraw zagranicznych, jedną z najważniejszych postaci politycznych. Mówił mi, że biali z Partii Narodowej, twórczyni apartheidu w RPA, powinni zrobić to samo, co PZPR w Polsce. Rozwiązać się, zawiązać na nowo, zachowując struktury i majątek, no i przede wszystkim wybrać sobie jakiegoś czarnoskórego przywódcę i pod jego przewodnictwem poczekać na nowe wybory. Biali z Partii Narodowej też liczyli, że ANC rozpadnie się jak Solidarność. Gdyby stało się tak w 1996 r., to Partia Narodowa z nowym przywódcą, jakimś czarnoskórym pastorem na przykład, człowiekiem przywiązanym do tradycji i szanowanym, mogłaby zdobyć na tyle dużo głosów – pewnie jakieś 20-25 proc. – by pokusić się o koalicję z tradycjonalistami wśród Zulusów i jeszcze z kimś z pękniętego ANC i odzyskać jak PZPR utraconą władzę.

Była jeszcze jedna analogia. Mandela powiedział o de Klerku, że był „człowiekiem honoru”. Jak czarni odebrali te słowa?

Myślę, że odbierali je jako publiczną deklarację na użytek polityczny. Nie podchodzili do tego tak emocjonalnie, jak podchodzono do tego w Polsce, kiedy Adam Michnik powiedział tak o generale Kiszczaku. Mandela użył tego określenia wobec de Klerka, a nie wobec na przykład któregoś z generałów, którzy byli szefami bezpieki. A byli tacy, którzy kojarzyli się na czarnych przedmieściach dużo gorzej niż de Klerk. On był dla czarnych tym białym prezydentem, który zdemontował apartheid i uwolnił Mandelę. Czarni nie obciążali go pretensją. A przede wszystkim ufali Mandeli, jego charyzmie i mądrości.

Dzień po śmierci Mandeli dziennikarka CNN Christiana Amanpour przeprowadziła wywiad z de Klerkiem. De Klerk powiedział w nim, że za to, za co sąd skazał Mandelę w 1964 roku, Mandela poszedłby siedzieć w każdym z krajów.

Bo to prawda. Mandela wyjechał z kraju tworzyć armię zbrojną, która miała wrócić do Południowej Afryki i dokonywać aktów sabotażu, dywersji i zamachów bombowych. Przecież w każdym kraju ktoś taki pójdzie pod sąd. Może nie zostałby za to skazany na dożywocie. Mandela otrzymał taki wyrok za to, co zamierzał zrobić, a nie za to, co zrobił. I to jest ogromna różnica. De Klerk z jednej strony jak zwykle mówi prawdę, ale z drugiej jak zwykle nie do końca.

W połowie lat 60 Kapuściński napisał swój jedyny tekst o RPA, zatytułowany „Będziemy pławić konie we krwi”. Charakterystycznie dla Kapuścińskiego z tego okresu był to tekst bardzo czarno-biały w podziale na dobrych i złych…

Radykalnie skrajny, tak.

I jeszcze kiedy czytałem pańską książkę, „Wypalanie traw”, byłem pod jego dużym wpływem. Pomyślałem wtedy, że chciałbym pana zapytać, czy według pana walka z apartheidem była walką dobra ze złem, tak jako to przedstawiał Kapuściński?

Tak, uważam, że ten realny apartheid, który istniał w RPA, był złem. Ale jednocześnie to, co istniało w rzeczywistości, miało niewiele wspólnego z teorią, utopią apartheidu. Prawda, że wkraczamy w kolejną analogię? „Socjalizm – tak, wypaczenia – nie”. Apartheid polegał na rozdzielności i założeniem jego twórców było zapewnienie przetrwania narodowi burskiemu. Afrykanerzy byli jedynym białym plemieniem Afryki i chcieli przetrwać, a apartheid miał im to zapewnić poprzez rozdzielność z czarnoskórymi, ale także z Brytyjczykami. W jakimś sensie oni też mieli być w RPA gośćmi. Mogli oczywiście zostać Afrykanerami, wystarczyło, by przestrzegali wszystkiego, co afrykanerskie, łącznie z wiarą, językiem i przywiązaniem do tradycji. Tacy Anglicy się zdarzali i spotkałem ich wielu. Ale nawet oni nie byli zawsze akceptowani… Raymond Boardman, mój bohater z „Wypalania traw”,  jest takim odrzuconym burskim Anglikiem.

A czy ANC było samym dobrem?

Był sprawiedliwym ruchem protestu przeciwko prześladowaniom i niegodziwościom władz. Ale jak w każdym, najsprawiedliwszym nawet ruchu, także w ANC dochodziło do wynaturzeń, nadużyć, błędów, a nawet zbrodni.

W latach dziewięćdziesiątych Afrykanerzy, którzy nie godzili się z likwidacją apartheidu i z tym co miało nastąpić w Południowej Afryce, pytali mnie dlaczego Zachód chce przemienić całą Południową Afrykę, a tak chętnie rozdzielił Jugosławię na mniejsze kraje. „Czemu nam zabrania się oddzielić od innych? Dlaczego nie podzielić Południowej Afryki tak,  jak żeście podzielili Bałkany. Na państwo Zulusów, na państwo Afrykanerów, państwo Xhosów. Czemu tego nie zrobić? Czemu Zachód nie chce się na to zgodzić?” – pytali. Wykrojenie z wielkiej Południowej Afryki mniejszej, odrodzonej republiki burskiej miało być dla nich namiastką.

A odpowiedź nie jest prosta? Przecież według stereotypu Burowie to źli rasiści.

Realny apartheid przepoczwarzył się w dyskryminację. Rozmawiałem z Carelem Boshoffem, jednym z teoretyków i ojców apartheidu. On sam mówił o tym, że apartheid nie udał się z powodu zachłanności białych. W Oranii, gdzie po upadku apartheidu Carel Boshoff założył osadę, w której apartheid miał istnieć w czystej postaci, mogli mieszkać tylko biali. Skoro w Oranii byli tylko biali, to żaden czarny nie mógł być prześladowany. Ale żaden biały mieszkaniec Oranii nie mógł sprowadzić sobie czarnej niańki, ogrodnika, stróża. Boshoff mówił tak: Burowie chcieli mieć państwo dla siebie, ale nie chciało im się pracować. Chcieli mieć kopalnię złota, ale w tej kopalni potrzebowali czarnych górników. A jak się ściągnęło czarnych górników i wkrótce okazało się, że czarni górnicy stanowią większość w tym kraju, to nie można było odmawiać im takich samych praw, jakie mieli biali. Boshoff mówił, że Afrykanerzy chcieli wciąż więcej i więcej. Do tego potrzebowali rąk do pracy. Okazało się, że te ręce były czarne.

Apartheid przerodził się w dyskryminację rasową i dlatego trudno, by kojarzył się dobrze. Ale rasizm i dyskryminację w Południowej Afryce wprowadzili Brytyjczycy, którzy równie dobrze przyczynili się do istnienia apartheidu jak Afrykanerzy. Ale całe odium, całe potępienie Brytyjczycy zrzucili na Afrykanerów, bo to oni wygrali wybory w 1948 roku i ogłosili apartheid ideologią państwową. Ale wszystkie podstawowe ustawy apartheidowskie pochodzą z początku dwudziestego wieku, a nie z połowy i są autorstwa Brytyjczyków.

A co ze zniesieniem niewolnictwa, którego dokonali Brytyjczycy w latach trzydziestych XIX wieku? Czy to nie wtedy, odrzucając prawo Brytyjczyków, Burowie zaczęli swój Wielki Trek,  exodus w głąb kontynentu?

Nie chodziło tylko o niewolnictwo. Zniesienie niewolnictwa było jednym z przepisów wprowadzonych w kolonii kapsztadzkiej, kraju, który Afrykanerzy zasiedlili jako pierwsi biali przybysze. Później pojawili się tam potężniejsi Brytyjczycy, którzy zaczęli wprowadzać swoje prawa. I przeciwko tym prawom zbuntowali się Afrykanerzy. Chcieli żyć po swojemu, a nie po brytyjsku. Nie zbuntowali się przeciwko Brytyjczykom, bo ci zabronili im mieć niewolników. Pewnie chcieli ich mieć, ale ruszyli w głąb interioru, uciekając od brytyjskich praw, brytyjskiej zwierzchności.

Co ma pan na myśli, kiedy mówi, że Burowie są najbardziej oszukanym narodem świata?

To, że zrzucono na nich całkowitą odpowiedzialność za całe zło w Południowej Afryce, za dyskryminację, za prześladowania rasowe, podczas gdy poczuwać się do winy powinni wszyscy biali w Południowej Afryce, nie tylko Afrykanerzy. Wszyscy. Także Polacy, którzy w latach osiemdziesiątych osiedlali się w RPA, doskonale wiedząc, jaki jest ten kraj. To też ironia losu, że Polacy uciekali ze zniewolonej w ich przekonaniu Polski, żeby szukać wolności w kraju, którym wolnością cieszyła się tylko garstka uprzywilejowanych. Uprzywilejowanych wyłącznie z powodu koloru swojej skóry. Wiedzieli o tym doskonale. W PRL o Południowej Afryce akurat dużo się pisało i mówiło i nie była to tylko propaganda. Oczywiście, można zakładać, że wszystko, co napisano w PRL było nieprawdą, ale po drodze do Południowej Afryki mogli poczytać o niej w Wiedniu czy Londynie. Chyba, że się uznało, iż wszyscy kłamali. Dla kogoś rozgarniętego wystarczyło kilka miesięcy pobytu w RPA, żeby wiedzieć, jak urządzony jest ten kraj.

Jakie wrażenie zrobił na panu Janusz Waluś, zamachowiec z Polski, zabójca Chrisa Haniego? Rozmawiał pan z nim, kiedy był już w więzieniu.

Trudno mi mówić o człowieku, którego widziałem raz i tak dawno. Wywarł na mnie wrażenie człowieka przede wszystkim szalenie zdeterminowanego, mającego swój pogląd na świat i bardzo przekonanego do tego poglądu. Są Polacy, którzy mieszkają w Kapsztadzie, w Chicago i w Paryżu, ale mieszkają tylko ciałem, bo duchem wciąż pozostają w Suwałkach, Siemiatyczach i Ustrzykach Dolnych. On się przeniósł zupełnie. Był Południowoafrykańczykiem. Kiedy mówił, że jest przekonany, że czarni chcą zniszczyć ten kraj, to wierzył, że to jest jego kraj. To go różniło od wielu emigrantów, nie tylko polskich.

Ostatnio pokazała się książka, nie wiem czy pan ją zna. „Zabić Haniego” Michała Zichlarza. Autor pisze o panu, wie pan?

Widziałem, ale w zasadzie nie wiem dlaczego, ani o co mu chodzi.

Że rodzina Walusia ma do pana żal. Brat Janusza Walusia, Witold Waluś, mówi, że pod koniec lat dziewięćdziesiątych napisał pan w artykule, że Janusz Waluś i Clive Derby-Lewis mieli wiedzieć coś o udziale ludzi z ANC w zabójstwie Chrisa Haniego i że chcieli szantażować tymi informacjami Thabo Mbekiego. Według brata Janusza Walusia to bzdury.

Jeżeli mają pretensję, to powinni je mieć do dziennikarza, który napisał o tym w którejś z południowoafrykańskich gazet. Ja w swoim artykule dla „Gazety Wyborczej” tylko na to się powoływałem. Jeśli to był wymysł, to nie był mój. Żal skierowany jest więc pod zły adres.

W pańskiej książce „Trębacz z Tembisy” jest zaledwie kilka zdań o ekstremiście z Polski, nie ma nawet nazwiska.

To nie była książka o nim. Nawet nie użyłem słowa „ekstremista” tylko „emigrant”.

To ja okazałem się najlojalniejszym z rozmówców Walusiów. Zebrałem o nich mnóstwo materiału. Witold Waluś powiedział mi kiedyś, że wolałby żebym nie pisał o bracie, ponieważ cały czas starają się o amnestię i każda publikacja może nieprzewidzianymi rykoszetami zniweczyć tę nadzieję. Nie napisałem o Walusiu, więc zachowałem się najlojalniej. Oczywiście, można powiedzieć, że lojalność może polegać na tym, żeby pisać teksty stronnicze, wybielające tę postać. Ja jestem zbyt poważnym dziennikarzem, by sobie na coś takiego pozwolić. Nie pisałem o Walusiu, bo poważnie traktowałem tę prośbę. Każdy mój wyjazd do Południowej Afryki, w każdym roku, przy każdej okazji, a było ich kilkanaście, mógł owocować tekstem o Januszu Walusiu, który zostałby opublikowany w każdej gazecie. A ja ich nie pisałem. To jest temat dziennikarski, a może nawet literacki, z którego zrezygnowałem. Miałem pomysł na książkę o Walusiu, ale sprawa jest chyba nieaktualna, bo do tego potrzebowałbym współpracy.

Kiedy czytam pańskie książki, bardzo interesuje mnie proces przemiany materiału dziennikarskiego w materię tekstu literackiego. Szczególnie ciekawie wyglądało to w „Wypalaniu traw”. Miał pan mało bohaterów, z których relacji utkał pan szczegółowe narracje. Proszę opowiedzieć mi o tym, jak dobierał pan bohaterów i jak dokumentował pan tę książkę.

Ja ich nie dobierałem. Ja ich spotkałem. Nie szukam tematów, jedynie zdarza mi się je dostrzegać. Poruszam się po tym samym obszarze od ponad ćwierć wieku. Czegoś się o nim dowiedziałem, choćby przez to zasiedzenie. Tę swoją wiedzę poszerzam mrówczą pracą nad archiwum. Dużo nad nim ślęczę, nad wszystkimi szczegółami. Teraz będę zajmował się Gruzją, więc czytam materiały o Gruzji, wszystko.

Pracuje pan nad książką o Gruzji?

Zabieram się powoli. To będzie następna moja książka, prawdopodobnie. Ale nie będzie to książka o Gruzji, tak jak „Wypalanie traw” nie jest o Południowej Afryce. Dzieją się w tych krajach jedynie wydarzenia, które staram się opisywać.

Wracając do „Wypalania traw” – pojechałem do Ventersdorpu. To była moja… nie wiem, dziesiąta wizyta. I wyjechałbym z tego Ventersdorpu, gdyby nie mój kolega, Krzysztof Miller, który chciał zrobić fotoreportaż o białych farmerach. Wyjeżdżając z miasta, stanęliśmy przy sklepie spożywczym, żeby zapytać, gdzie tu można spotkać białego farmera. Tam spotkałem Henka Malana, który powiedział, że chętnie zaprowadzi nas do znajomego białego farmera i tak trafiłem do Raymonda Boardmana. Potem pojechałem jeszcze raz do Ventersdorpu, już tylko po to, by zbierać materiały do książki. Spędziłem tam trzy tygodnie. Mieszkałem u Boardmana na farmie i miałem czas tylko dla nich. Wertowanie pamiątek rodzinnych Boardmana było odkurzaniem zamierzchłej historii. Niech pan sobie wyobrazi: siedzi pan sobie z tym Boardmanem, on przegląda stare teczki, koperty i pokazuje panu papier, pół kartki papieru z zeszytu, na której jest napisane odręcznie ołówkiem chemicznym, że to przepustka wystawiona na nazwisko jego przodka z czasów wojny burskiej.

Dla pana to musiało być jak kufer ze złotem.

Nie mogłem uwierzyć, że to się działo naprawdę. O wszystko się pytałem, a oni chcieli opowiadać. Niezwykłe było to, że rozmawiając ze mną, Boardman, który znał swoją rodzinną historię, dokopał się do rzeczy nieznanych, nowych. Początkiem mojej rozmowy z Boardmanem i tym, co mnie zaciekawiło, było to, że był jedynym angielskim farmerem w Ventersdorpie, a w dodatku jego dziadek został zamknięty wraz z Burami w obozie koncentracyjnym, jakie Brytyjczycy tworzyli podczas wojen burskich. A mimo to Boardmanów nie lubiano w Ventersdorpie. W Raymondzie narastało poczucie krzywdy, że Burowie okazali się takimi niewdzięcznikami.

Boardman zaczął przy mnie jeszcze raz wszystko wertować, znajdować te przepustki i mam wrażenie, że dopiero wtedy zrozumiał dlaczego Burowie ich tak nie lubią. Dziadek miał przepustkę z obozu koncentracyjnego. A komu wystawiano takie przepustki? Szpiclom. Miał w dodatku zezwolenie na przemieszczanie się na rowerze! Tak było napisane na przepustce: „ma prawo jeździć na rowerze z Ventersdorpu do Potchefstroom”. To, że dziadek Boardmana prawdopodobnie był kapusiem, wyszło podczas jednej takiej rozmowy.

A Tommy’ego Lerefolo, radnego w ratuszu Ventersdorpu, jak pan poznał?

Szukałem pierwszego czarnego burmistrza Ventersdorpu. Pomyślałem sobie, że skoro wybrałem na bohaterów książki Boardmana i Henka Malana, to ten burmistrz także byłby dobrą postacią. Pojechałem do ratusza, zacząłem o niego pytać. Nikt go nie widział, nikt nie słyszał. W końcu skierowano mnie do człowieka, o którym powiedziano mi, że pracował z nim w radzie miejskiej, że może go zna. Tak poznałem Tommy’ego Lerefolo. Uznałem, że Tommy jest lepszy niż burmistrz, bo burmistrz byłby zbyt wyrazisty. Wolałem zająć się kimś mniej wyeksponowanym, bo chciałem pisać o zwyczajnych ludziach. Tommy Lerefolo był zwyczajniejszy niż ten Meshack Mbambalala, którego pewnie mógłbym nawet odnaleźć, mieszkał gdzieś w Transwalu. Ale już nie chciałem, nie potrzebowałem.

Zwykle przychodziłem do Tommy’ego, kiedy nie miałem nic do roboty. Często się zdarzało, że wyjeżdżałem rano z farmy Boardmana do miasta na jedno czy dwa spotkania, a między jednym a drugim miałem dwie godziny. Lerefolo siedział w ratuszu, nie bywał zapracowany, więc przyjeżdżałem do niego i żeśmy sobie rozmawiali.

W „Trębaczu z Tembisy” zaciekawiły mnie pańskie rozmowy z jednym z głównych bohaterów, fanatycznym kibicem i wynalazcą wuwuzeli Freddiem-Saddamem. Ta książka jest dużo bardziej autobiograficzna niż poprzednie. Autobiograficzność przybiera formę reminiscencji, które opowiada pan Freddiemu. Freddie słucha historii z pańskiego życia i odnosi się do nich, zadając pytania. Rzeczywiście tak przebiegały wasze rozmowy? A może to tylko chwyt literacki?

To wybór fragmentów z rozmów. Rozmawiałem z nim wiele razy, ale najdłuższą rozmowę, najbardziej spójną, przeprowadziliśmy, jadąc samochodem z Tembisy do Ga-Sekgopo, jego rodzinnej wioski. Kilka godzin w jedną stronę. Nie nagrywałem go, bo prowadziłem samochód. Kiedy stawaliśmy, robiłem hasłowe notatki,. Ja go wypytywałem, on mnie też pytał o rozmaite rzeczy, natomiast to, co znalazło się w książce, jest wyborem, dokonanym przeze mnie na potrzeby narracji.

A ma to jakieś znaczenie, że to rozmowy być może nie wyglądały dokładnie tak?

Nie ma. Proszę mi uwierzyć: w każdej książce z gatunku literatura faktu, w każdym reportażu, w każdym artykule gazetowym, słowa, które pan czyta, bardzo rzadko padły dokładnie tak, jak zostały zapisane w tekście. Treść pozostaje ta sama, ale rzadko kiedy przytaczane są dosłowne wypowiedzi.

A Freddie wie, że powstała o nim książka?

Mówiłem mu, że zamierzam pisać, ale czy wie, że powstała – nie wiem. Trochę się tego obawiam.

Dlaczego?

Freddie to człowiek z jednej strony szczęśliwy i nieoczekujący niczego od życia, a z drugiej chyba uważający, że za bycie bohaterem opowieści coś się należy. Domagał się zapłaty za wywiady, jakich udzielał, gdy w Południowej Afryce rozgrywane były mistrzostwa świata w piłce nożnej.

Większe zrozumienie wobec tego, czym jest książka, znalazłbym w Ventersdorpie niż u Freddiego. Z kolei prawdopodobieństwo, że książka wpadnie w ręce Freddiego jest znakomicie mniejsze – chociaż mieszka w Johannesburgu – niż w Ventersdorpie, gdzie, o ile dobrze pamiętam, nie ma ani jednej księgarni.

Ale w Ventersdorpie już wiedzą o „Wypalaniu traw”. Niedawno napisał do mnie Polak, który mieszkał w Transwalu wiele lat. Kupił „Wypalanie traw” w Polsce i kiedy był znowu w RPA, postanowił pojechać do Ventersdorpu z moją książką. Odwiedził Boardmanów. Byli zachwyceni, ale jednocześnie ciekawi, co w tej książce jest. Ten Polak odwiedził też rodzinę Eugene’a Terre’Blanche’a, samozwańczego przywódcy Afrykanerów, który w czasie transformacji ustrojowej groził wznieceniem wojny domowej. Później pojechał do miejscowego biura jego partii, Afrykanerskiego Ruchu Oporu. Mam zdjęcia, na których szef lokalnego oddziału tej organizacji siedzi przy biurku z moją książką. Byli zachwyceni i nie mogli wyjść z podziwu, że ktoś z dalekiej Polski napisał książkę o Eugene’ie Terre’Blanche’u. Są jednak przekonani, że jeśli ktoś z Polski napisał o ich przywódcy, to musi to być laurka. Dla nich każdy Polak jest człowiekiem o takich przekonaniach jak Janusz Waluś.

Od zawsze niektóre fragmenty pańskich książek wcześniej ukazują się w gazetach. Tak samo było z „Trębaczem”. W 2010 r. w „Dużym Formacie” ukazał się fotoreportaż Krzysztofa Millera z pańskim tekstem o starszych paniach z RPA, które lubiły grać w piłkę. W tekście gazetowym nazywa je „staruchami” i „babami”, a w książce są już „kobiety” i „starsze panie”. Dlaczego tak?

Rzeczywiście, publikowane w gazetach teksty często wykorzystuję potem w książkach i zawsze je przerabiam. Jeżeli zmieniam słowa i zdania, to nie robię tego z powodów cenzuralnych. Zastępuje pewne elementy takimi, które uważam za właściwsze dla narracji książkowej. Staruchy… Nie wiem. Wprowadziłem tę opowieść do książki po to, żeby powiedzieć o tym, czym dla tych kobiet może być pasja. Że ona może uzdrawiać. Że to się dzieje nad rzeką Limpopo, gdzie dzieją się cuda, czas się zatrzymuje. Jakaś magia w tym wszystkim jest. Z kolei artykuł do gazety miał wymowę bardziej sowizdrzalską, zabawną, że proszę, tu mistrzostwa świata, a tu starsze panie kopią piłkę. Nie mam pojęcia dlaczego wtedy użyłem jednego słowa, a potem innego.

Czytałem też gazetowe wersje pańskich tekstów o Afganistanie. Przy jednej z podróży do tego kraju towarzyszyła panu żona. I w gazecie się pojawia, a w „Modlitwie o deszcz” już nie.

Bo to nie miała być książka o moich przygodach w Afganistanie.

Napisałem ten tekst do „Gazety” w 1996 r. W sposób dość anegdotyczny. To była krótka korespondencja. I ten tekst przyniósł mi mannę nagród. Nie reportaże o Ahmadzie Szachu Massudzie, o Afganistanie, Kaukazie i Afryce, tylko ten tekst, o nieustraszonym korespondencie wojennym, który nie umiejąc jeździć konno, przemierza na końskim grzbiecie Hindukusz i martwi się jak rozliczyć zakup tego konia w księgowości.

Ledwo zdążyłem wrócić z Afganistanu i już dostałem pierwszą nagrodę. Minęły dwa miesiące – następną. Nagrody sypały się na mnie przez ileś lat, bo byłem kojarzony jako ten, który jedzie na koniu przez ten Hindukusz jak jakiś Indiana Jones. Byłbym zakłamany, gdybym mówił, że nie cieszyły mnie nagrody. Tym bardziej, że niektóre były finansowe. Ale już wtedy trochę mnie to drażniło, że nagrody są bardzo często przyznawane za tak zwany „event”.

Myślę, że do tej historii o koniu i przejażdżce przez Hindukusz wrócę w którejś z następnych książek. Pojawi się w niej też Afganistan i wtedy przejażdżka przez góry będzie uzasadniona. W „Modlitwie o deszcz” nie widziałem powodu, by o tym pisać.

W młodej „Gazecie Wyborczej” nowa generacja reporterów miała nauczycielki na miejscu, Hannę Krall i Małgorzatę Szejnert. Zagraniczni mieli tego Kapuścińskiego, ale on nie pojawiał się w redakcji. Jak pan się uczył reportażu?

Nie zamierzałem zostać reporterem, nie myślałem o tym. Byłem korespondentem, dziennikarzem depeszowym. Gdybym rozmiar moich korespondencji był ograniczony do kartki papieru, pewnie nigdy bym reporterem nie został. Ale w tamtych czasach zdarzało się pisać korespondencje na 4-5 kartek i uznawane były one wciąż za teksty krótkie, bieżące. Rozpychałem się w tych objętościach, aż w końcu napisałem coś, co nie było depeszą, ale czym było – jeszcze nie wiedziałem. To było w 1993 roku. Pojechałem do Indochin. W Bangkoku spotkałem zaprzyjaźnionego amerykańskiego dziennikarza, którego poznałem w Afganistanie. Richard dał mi swoją książkę, w nadziei, że znajdę mu polskiego wydawcę. To była książka o prostytutkach z Bangkoku i starszych panach, którzy przyjeżdżali z Australii i z Europy Zachodniej w wiadomym celu. Później ci panowie zakochiwali się w dziewczynach, żenili się z nimi i chcieli je zabierać ze sobą. Wpadłem na pomysł, że najprędzej znajdę wydawcę, jeśli na podstawie książki Richarda napiszę duży artykuł, składający się z dwóch części, Richarda o seksbiznesie w Bangkoku i moją – o tym samym, tyle że w Sajgonie i Phnom Penh.

To był początek „Magazynu” w „Gazecie Wyborczej”. Wyjechałem w tę podróż z fotoreporterem Krzysztofem Millerem i to miało się okazać początkiem naszej znajomości i współpracy. Krzysztof Miller zrobił zdjęcia, ale „Magazyn” nie chciał mojego tekstu o prostytucji. Opublikowałem go w „Playboyu”, kierowanym wtedy przez Tomasza Raczka. Jako reporter zadebiutowałem więc w „Playboyu”.

Po przeczytaniu tekstu żona stwierdziła, że widać, iż składa się z dwóch części. Jedna to był dojrzały reportaż Richarda, a druga, ta moja, też przypominała reportaż, ale nie do końca. Zachodziłem w głowę co takiego napisał Richard, czego ja nie potrafiłem napisać.  Wkrótce potem pojechałem do Gruzji. Wróciłem i napisałem tekst o Eduardzie Szewardnadzem, który wrócił do Tbilisi i został prezydentem. Pamiętając o tym, jak pisał Richard, sporządziłem coś w rodzaju portretu Szewardnadzego. Wszyscy w redakcji orzekli, że to reportaż.

Mam wrażenie, że moje pierwsze teksty były dosyć płaskie. Nie umiałem, nie czułem potrzeby, a przede wszystkim nie wiedziałem, jak stworzyć scenografię. Wiedziałem, że niezbędną scenografię czytelnik stworzy sobie z fotografii publikowanych obok mojego tekstu w „Magazynie”. Ja dawałem akcję, dramaturgię, słowa; a scenę budował fotograf. Potem sobie pomyślałem – a gdybym pojechał bez fotografa? Wtedy ta sama akcja zostanie zawieszona w powietrzu, w próżni. Stąd zaczęły pojawiać się w moich tekstach opisy miejsc, których wcześniej nie było. W moim reportażu o Szewardnadzem Tbilisi jest bardzo odległe, niewidoczne. Dzisiaj namalowałbym je tak, że by pan mniej więcej wiedział, jak wyglądało to miasto w 1993 roku.

Jak się nazywał ten amerykański dziennikarz?

Richard Erhlich.

To on nauczył pana reportażu.

Wychodzi na to, że trochę tak. Podpatrywałem go. Pisanie na większy rozmiar bardzo mi się spodobało. Wcześniej o mnóstwie rzeczy, które widziałem, nie pisałem, bo nie było na to miejsca w depeszy. Szukałem rozmówców, którzy byli ministrami, generałami, ludzi o ważnych i znanych nazwiskach. Na tych szeregowych brakowało miejsca. A tu miejsce mogło się znaleźć dla każdego, wszyscy mogli się pomieścić. Nie mogłem napisać w korespondencji z wojny gruzińskiej o tym, że spotkałem na drodze człowieka, który stracił najpierw syna, a potem wnuka. W reportażu – jak najbardziej.

Reportaż bronił przed rutyną. W którymś momencie już nie miałem ochoty pisać korespondencji. Wszystkie wydawały mi się takie same. Ale teraz mam wrażenie, że nie potrafię już napisać reportażu do gazety.

Trzy ostatnie książki napisałem w formacie powieści. Następnej nie chcę tak pisać. Trochę jestem zmęczony, bo to duży wysiłek napisać trzysta stron jako całość. Teraz, żeby nie popaść w rutynę, chcę spróbować czegoś co będzie może mniej reportażem, a bardziej opowiadaniem. Żeby książka składała się z kilkunastu opowiadań, które złożą się w całość. A może się nie złożą? Tego jeszcze nie wiem.

Mam nadzieję, że tak pracując, nie popadnę w rutynę. Nie chcę pisać następnej książki i pomyśleć „Przecież ja już to kiedyś pisałem. Zamiast nazwiska afrykańskiego jest gruzińskie, zamiast gruzińskiego afgańskie, ale to już kiedyś było”.

Kapuściński to samo mówił przed „Cesarzem”.

Nie próbuję naśladować Kapuścińskiego. Wydaje mi się, że z każdym, to bierze się za pisanie, dzieje się podobnie. Jedno pisanie przechodzi w drugie. Patrzę, co robi Tochman, co robi Szczygieł, i oni też się zmieniają, szukają czegoś innego. Jestem wyznawcą Boba Dylana. Każda jego płyta jest inna. Lubiłem Rolling Stonesów, ale w ich przypadku zawsze było wiadomo, co zagrają na następnej płycie.

 Dokument bez tytułu