Turysta w Mindelo

afryka.org Czytelnia Poznaj Afrykę! Turysta w Mindelo

Do Mindelo turyści przyjeżdżają na dzień, dwa, góra parę dni. Najczęściej przylatują z Sal, a w planach mają jeszcze inne wyspy, korzystając z międzywyspowych, lotniczych passów, sprzedawanych wraz z biletem na Cabo Verde. Pozwiedzają, połażą po knajpkach, podrepczą za przewodnikiem pod dom gwiazdy world music, Césarii Évory, spalą bladą skórę na plaży.

Większość tego, co miasto ma im do zaoferowania skupia się wokół osi Rua de Lisboa. Stamtąd tylko krok do morza. Wystarczy skręcić w prawo wzdłuż zatoki, gdzie ładnie zagospodarowana promenada wiedzie aż pod skarpę z ruinami Fortim, niegdyś obronnej twierdzy, a potem więzienia. Wieczorem palmy okalające deptak rozbłyskują tysiącem lampek, zupełnie jak w sylwestrowy wieczór. Można przysiąść na kamiennych ławeczkach i zapatrzeć się w morze, w powoli znikające w mroku igiełki masztów zacumowanych jachtów albo w prostokąciki kolorowych postkolonialnych kamieniczek w drugim końcu zatoki. Albo pójść na przystań, kupić bilet i popłynąć na inną wyspę. Choćby na pobliską São Antao.

Można też obejść skarpę, minąć plac jakiejś niekończącej się budowy i zejść na Langinha, najładniejszą plażę w mieście. Tylko nie w niedzielę, bo wtedy każdy kawałek piasku będzie zajęty. No i nieopalona jeszcze, z trudem maskująca tłuszczyk skóra Europejczyka będzie głupio świecić pośród tłumu smagłych, zgrabnych Kreoli. Ich ciała, w przeróżnych odcieniach brązu i czerni, najlepiej świadczą o całych wiekach tego, co Francuzi zgrabnie nazywają metissage, czyli mieszaniu się różnych kultur.

Tu, na São Vicente, najbardziej kosmopolitycznej wyspie Cabo Verde, proces ten był szczególnie intensywny. Spotkanie Kreola o jasnej karnacji i jasnych włosach częste nie jest, ale nie stanowi jakiejś szczególnej sensacji. Ostatecznie różne były sposoby, którymi chociażby były Związek Radziecki usiłował wspomóc młodą, niedoświadczoną republikę i zagnieździć swoją ideologię i wojsko w dobrym strategicznie punkcie Afryki.

W zwykłe dni Laginha też żyje, ale jest na tyle duża, żeby można było poczuć się swobodnie i wyciągnięta noga nie trafiała na ręcznik sąsiada. A gdy już zmęczy zabawa z falami można przejść zwyczajnie na drugą stronę ulicy i ruszyć w górę Rua dr.Alberto de Leite, a potem w prawo i pod górę. Aż na wierzchołek górującej nad dzielnicą skarpy.

Fortim dawno przestał być więzieniem. Wdrapują się tu zboczem lub przychodzą ulicą turyści, albo niecierpliwe pary. Z rzadka trafi się jakiś lokalny myśliciel, siedzący godzinami we framudze nieistniejących już drzwi ze wzrokiem wbitym w ocean. A ocean jest jak na wyciągnięcie dłoni! Widok jest oszałamiający.

Jedyną przeszkodą dla oczu głodnych błękitnogranatowego bezkresu są nagie, poszarpane wzgórza zachodniej części wyspy z charakterystycznym grzbietem Monte Cara, zarysem przypominającym profil twarzy i ledwie widoczne na horyzoncie brzegi Sâo Antao, oddalonej o godzinę drogi statkiem siostrzanej wyspy.

Po drodze wzrok zatrzymuje się też na samotnym, skalistym trójkącie: Ilheu dos Passaros, mikroskopijnej Ptasiej Wyspy, wzniesionej 92 metry nad poziom morza, dającej schronienie niewielkiej latarni morskiej. Płynąc na Sâo Antao, mija się ją dostatecznie blisko, żeby dostrzec jasne schody prowadzące na jej szczyt.

Schodząc z Fortim trafia się nieuchronnie na prostopadłą do Rua de Lisboa Avenida de 5 Junho. Przybysz zagląda tu często, choćby ze względu na budynek poczty głównej i na siedzibę TACV, kabowerdyjskich linii lotniczych, gdzie należy potwierdzić rezerwację biletów. Niedopatrzenie tego obowiązku ma czasem przykre konsekwencje: bywa, że TACV zmienia godziny lotów, lub je odwołuje, a niekiedy nazwisko pasażera zwyczajnie znika z listy. Na ulicy 5 lipca usadowiły się także sklepy pamiątkarskie i spożywcze, bary i knajpki na kieszeń mniej lub bardziej zasobną, biblioteka centrum portugalskiego, mały sklepik z wyrobami rzemieślniczymi, Mindelhotel czyli najlepszy hotel w mieście, cyberkafejki z kabinami telefonicznymi z dość rozsądnymi cenami. Co ciekawe tych ostatnich jest w Mindelo bardzo dużo, toteż na brak możliwości kontaktu z Polską trudno narzekać.

O trudach zwiedzania łatwo zapomnieć przy catchupie, ryżu z owocami morza, świeżym tuńczyku czy languście z grila z portugalskim winem lub zimnym piwem Sagres. Zresztą cała kuchnia kabowerdyjska jest bardzo smaczna. Przez lata czerpała wzorce z kuchni portugalskiej i wzbogacała się o wszystko, co wnieśli do niej niewolnicy, a potem wracający emigranci i marynarze z całego świata. Ale kuskusu, kabowerdyjskiego kuskusu, niegdyś podstawowego pożywienia najuboższych, w restauracjach się nie znajdzie. Do zrobienia go trzeba po prostu namówić przyjaciół.

Wędrówka po Avenida do 5 Junho kończy się na Praça Nowa, od wieków najważniejszym placu miasta. To przychodzi się, żeby porozmawiać, posiedzieć, pokazać się. Szczególnie wieczorami. Zwłaszcza, że tuż obok odbywają się dyskoteki, a w hotelowych salach koncerty. Tu zmrok zapada szybko, choć nie oznacza to, jak na innej kreolskiej wyspie po drugiej strony kontynentu, Réunion, pustki na ulicach. Wprost przeciwnie. Transowy rytm muzyki, która towarzyszy ćwiczącym caporeirę, koncert Malaquiasa czy Vadu w restauracji Nella’s lub Sodade, czy próby grup samby, które już zaczynają przygotowania do kolejnego karnawału skutecznie zniechęcają do powrotu do domu.

A gdy jeszcze skusimy się na szklaneczkę rumu czy ponchu z Santo Antão? No cóż…Tylko potem, uwaga, czasami ranki w Mindelo, zwłaszcza w zimie, mogą być chłodne! Najlepiej rozgrzać i dobudzić organizm pachnącą kawą i przyrządzoną poprzedniego wieczoru catchupą, przeczekać do godziny dziewiątej, póki słońce nie wyjrzy zza Monte Verde i znowu ruszyć w miasto. Z Cesarią lub bez!

Elżbieta Sieradzińska

 Dokument bez tytułu