Angelo, lekko zdziwiony bierze mnie za ramię i prowadzi w kierunku scenki za basenem. Przez moją głowę przelatują tysiące myśli. Co mam zaśpiewać? „Może być coś z repertuaru Cize, chłopcy zagrają, co zechcesz”, podpowiada Angelo. Ja wiem swoje.
Zamknięta w sobie i starannie skrywająca uczucia Cesária nie powie wyraźnie, ale chce, żebym zaśpiewała. I nawet wiem co. Pierwszy raz zaśpiewałam tę piosenkę w Ottawie. Właśnie tę. W mdłym, brudnopomarańczowym świetle hotelowej restauracji. Bez gitary. Zmęczona i zdenerwowana niespodziewaną sytuacją. „Zasnę z tą piosenką w uszach”, oznajmiła Cize i poczłapała w kierunku windy.
Ale to była Kanada, a teraz jest upalna, mindelowska noc, ogrom ciemnogranatowego nieba, leciutki powiew wiatru znad oceanu, świadomość obecności tylu świetnych muzyków, niewidocznej w mroku Cesárii i własnej, absolutnej „obcości” w tym środowisku. Ciągle coś dusi w gardle. Bius, uznany wokalista nie bardzo rozumie, dlaczego ma przestać śpiewać i dać gitarę jakiejś panience.
Cóż wyglądam, jak wyglądam. Metr pięćdziesiąt i raczej nie widać, żebym miała czym śpiewać! Bius jest uprzejmy, ale pewnie trochę boi się o swoją gitarę. Jego muzycy umilkli, niemal czuję za plecami ich oddech. Pewnie zastanawiają się, co też mogę wyrzeźbić na gitarze lidera. W całym ogrodzie też zrobiło się cicho. Nic dziwnego. Przy mikrofonie ktoś nieznany i do tego cudzoziemka, a dokładniej nie Afrykanka.
Dotykam strun i to mnie uspakaja. Pierwsze dźwięki. Świetna gitara. No to gramy! Nie słyszę się zbyt dobrze, ale trema znika. Jest już tylko muzyka. I ta piosenka. O tym jak zdradziłam góry dla Cabo Verde. I jak jedna piosenka, jeden głos, jeden człowiek, i to z zupełnie innej bajki potrafią przewrócić cały nasz świat do góry nogami, nasz własny świat, który jeszcze wciąż leżał w gruzach. 15 sierpnia. Dziś w Polsce święto, a ja tu mam swoje, małe. Nikt z Polski tu jeszcze nie śpiewał. I nikogo o to nie prosiła Cesaria.
Nade mną tylko wielkie niebo, wokół cienie przy stolikach, blask lampek pływa w basenie. Zaczynam refren i nagle słyszę gitarę basową. W sekundę później włączają się klawisze, wreszcie perkusja. Zespół Biusa idzie za mną krok w krok, nuta w nutę, reaguje na każdą zmianę tempa. Bajka. Sen. Nie jestem już ani sama ani obca.
Koniec. Oklaski rozchodzą się po nieruchomej powierzchni basenu, blask lampek rozlewa się po wodzie. . Wracam na swoje miejsce na ławeczce. Ktoś dotyka mojego ramienia. „To twoja piosenka?. – oczy Teofilo Chantre błyszczą jak ciareczki. – Gratulacje. Bardzo mi się podobała. Naprawdę”. Cesária milczy. Konia z rzędem temu, kto teraz wydusiłby z niej choćby słowo. Dopiero później opowiedzą mi o jej reakcji. Mój kieliszek jest pusty. A może by tak upić się z radości! Winem z Fogo albo rumem z Sâo Antao? .
Cóż, oficjalnie z Evorą nigdy nie zaśpiewam, bo te duety załatwia się wyłącznie kontraktem z jej producentem, a nie, jak słyszę i czytam , w paplaninie między paniami.
Bosonoga jest wyraźnie zadowolona, ale nie daje mi się nacieszyć sytuacją. Taka już jest: zrobiła, a raczej usłyszała co chciała i daje sygnał: „wracamy”. Samochód rusza pustą ulicą. Nieliczne latarnie wyłuskują z mroku intensywnie ceglasty kolor ziemi i ciemne bryły niezamieszkałych jeszcze domów. Wysokie, rozgwieżdżone niebo ma wciąż ten sam atramentowy kolor. Ogromne, bezkresne afrykańskie niebo. I zapach oceanu.
To było jak sen. Mój mały, muzyczny, afrykański sen. Już sie nie powtórzy. Dopinam walizki. Cztery samoloty w jedną stronę. Cabo Verde czeka.
Elżbieta