Tam, gdzie woda spotyka się z niebem

afryka.org Czytelnia Poznaj Afrykę! Tam, gdzie woda spotyka się z niebem

Przechadzając się z wolna po alejkach jednej z większych księgarni chcąc nie chcąc trafiam na przewodniki. Na pierwszym planie stoi dumnie rozciągnięta “Afryka po raz pierwszy”. Mam tylko pięć minut, więc w pośpiechu przerzucam cienkie kartki, k…r…s…t….z, jest i Zambia.

Jak na nieturystyczne i niewielu znane miejsce autor poświęca mu nad wyraz dużo uwagi.
Bangweulu- mówią o nim- “tam gdzie woda spotyka się z niebem”. I gdyby się temu trochę przyjrzeć jest w tym jakaś logika.

Niebieska taksówka sunie niemal bezszelestnie pokonując tylko jeden jedyny zakręt. Wielki, kudłaty lew spogląda z majestatycznego plakatu umieszczonego tu parę miesięcy temu, a droga jakby niepewna swej wagi przy powadze króla zwierząt nieśmiało rozwidla się na dwie części.

Przyczajona w krzakach “brama” tylko raz wychodzi na ulicę. Dobrze, że tylko raz, bo z sześciu biletów po 10 000 Kwacha, za które trzeba zatankować na 80 kilometrową podróż, a ewentualny VAT oddać lokalnemu watażce, niewiele zostaje.

Winfridah opowiadała kiedyś, że jej ojciec zajmował się polowaniem na hipopotamy, które podobno tłumnie wylegują się nad wodami wielkiego jak morze jeziora. Ich mięso podczas gotowania puchnie i nadyma się, a w smaku jest jak guma. Ale…jest go tyle, że można by wyprawić za nie ucztę dla całej wioski.

Swoją drogą pływanie po wodach, w których ni stąd ni zowąd może się wynurzyć głowa wielkości okrętu podwodnego nie należy do najbezpieczniejszych. Miejscowi radzą sobie stukając całą powierzchnią wiosła o taflę wody, albo otwartą dłonią o ścianę łódki, sygnalizując olbrzymom- “hej tu jesteśmy, prosimy o nie przewracanie naszego pontonu”.

Samfya- bo tak nazywa się wioska nad jeziorem jest typową rybacką osadą o nietypowym klimacie. Tutaj życie toczy się w swoistym rytmie wyznaczanym przez połowy i godziny otwarcia rybnego marketu. Niezwykłe, nawet, jeśli okazałoby się, że nie ma tu owych hipopotamów, a w przybrzeżnym gąszczu nie czają się słodkowodne krokodyle.

Na pustej plaży dwóch mężczyzn wiąże poszarpane sieci. Splot jest misterny, delikatny, gdzieniegdzie poprzetykany kawałkami styropianu, aby ta nie zatonęła na głębokości 6 metrów. Przed nimi suszy się zmęczona jeszcze ostatnim rejsem, wykonana z jednego kawałka drewna dwuosobowa piroga. Robota równie misterna jak wypełniające ich dłonie zajęcie.

Nie rozmawiają. Pewnie każdego z nich trawi ciekawość, czy przy kolejnym połowie znajdą coś w sieciach. Tak mogli wyglądać palestyńscy rybacy, którzy którejś z kolei bezowocnej nocy nadziwić się nie mogli ogromem złowionych ryb. Co raz spoglądają na spokojne jezioro i majaczącą gdzieś w oddali wyspę o dziwnie brzmiącej nazwie.

Są jeszcze dzieci, które z małymi garnuszkami na głowach, zanurzone po kolana w wodzie prężą i napinają samodzielnie zrobione wędki, a potem pospiesznie przerzucają do naczynek swoje małe skarby.

Kobiety czekają na straganach, od samego rana przeganiając stada wygłodniałych much usilnie starających się uszczknąć coś z wygrzewających się na słońcu ryb. Małych, dużych, zupełnie maleńkich, tych, które podaje się w oleju, brązowych, szarych, suchych jak pieprz i słonych jak kilogram soli. I mówią, mówią i mówią, żartując i podśpiewując pod nosem najnowszy przebój Jimmy Jimmy. W tej części miasta jest gwarno. Chcąc dojść do jeziora, trzeba przejść przez cały rynek i dalej piaszczystą drogą, aż do urwiska, mijając tanią noclegownię i kilka guest houseów. Potem kilka kroków w dół i jest. Z tej strony nie ma plaży. To przystań dla rybackich łódek, które co parę godzin dostarczają na ląd kilka kilogramów rybich kadłubków. Wraz z pojawiającą się na horyzoncie pirogą tuż przy brzegu można zaobserwować delikatne poruszenie. Młode kobiety szykują chitenge, w które jeśli im się poszczęści zapakują drogocenny trud ich mężów i ojców, by za chwilę sprzedać go na jednym z kilkudziesięciu straganów.

Raz na jakiś czas z pobliskiego portu w stronę samotnie rozciągniętej na jeziorze wyspy wyrusza duży niebieski statek. Omijając porzucone wraki zżeranych przez rdzę starych lwów morskich, zgrabnie zakręca i manewruje w stronę wyznaczonego celu.

Niewątpliwie woda łączy się tu z niebem i tworzy niemal mistyczną całość, enklawę spokoju i samowystarczalności.

Biel piasku dodaje temu obrazowi piękna i delikatności. Naprawione sieci leżą zwinięte w cieniu drzewa.

Z dala od wojen i przewrotów, klęsk żywiołowych i wielkiego kryzysu, na ciepłym jeszcze od złotego słońca piasku leży dwóch rybaków o ciemnej jak heban skórze. Patrzą przed siebie na Bangweulu, jak idealnie wąski pasek wciąż bezgwiezdnego nieba splata się ze spokojną o tej porze dnia taflą jeziora i pewnie swoim wieczornym zwyczajem wołają w myślach “Isa We Mweo” dziękując światu za spokojny dzień…

Paulina Lokaj

 Dokument bez tytułu