Sometimes man has to sing a blues

afryka.org Kultura Muzyka Sometimes man has to sing a blues

Zasiadłem w ciemnym wnętrzu, przy szklaneczce patrząc na czterech dziarskich staruszków przygotowujących instrumenty na scenie. Wokół niewielu ludzi, Book Café przy Fife Street, wspiąłem się tu po schodach na dach nad sklepami. Na ogłoszeniu zobaczyłem "Luck Street Blues", wszedłem do środka.

Basista żuł gumę, gitarzysta w przyprószonych siwizną włosach, za nim klawiszowiec w dżinsowej kurtce, zasłaniając bębniarza. Zaczęli z cicha, na siedząco, statycznie jakimś jazzem. Bas czuć było w piersiach, perkusja dudniła niespiesznie, gitara i klawisze łaskotały, ludzie dzwonili szklankami i widelcami.

Cały dzień włóczyłem się ulicami Harare bez celu, podglądałem mieszkańców. Ciągle będąc w zawieszeniu, w drodze. Trafiłem wreszcie do knajpy, gdzie z czapką leżącą na stole, przy szklaneczce piwa, zaparty ramionami w postrzępionych rękawach, wsłuchiwałem się w leniwe dźwięki, trochę już przysypiając.

I wtedy skończyli z jazzem, gitarzysta wstał z krzesła, wyczekał aż zostaną przełknięte ostatnie kęsy kolacji, podszedł do mikrofonu i głębokim, miękkim i spokojnym głosem powiedział, jakby wieścił skrywaną w sercu życiową prawdę – Ones in a while man has to sing a blues – po czym uderzył w struny swej gitary, wydobywając dźwięk wibrujący w uszach, trafiający wprost do wnętrza. Coś o miłości, złamanym sercu i o tym, że życie toczy się dalej. Głęboki głos wypełniał salę, a palce tańczyły na gryfie rozgrzewając go do czerwoności.

Zacząłem się kołysać w rytm mocnych bębnów i ostrej gitary, ktoś wskoczył na parkiet, publika się ożywiła, coraz więcej ludzi.

Bas sunął po podłodze wprawiając w drgania krzesło i stół, wtórwała mu gitara, struny skakały jak sprężyny, a głos rozchodził się w zadymionym powietrzu otulając słowami.

Chcecie wiedzieć dlaczego gram bluesa? – zapytał gitarzysta po skończonym kolejnym utworze – Później wam powiem – zaśmiał się, gdy już grali dalej.

Pojawił się drugi wokalista, młodszy, w kapeluszu, śpiewał "I wanna show you the land of blues", coraz mocniej, prosto i solidnie, czarując publikę.

Odpływałem w kolejnych łykach, płynąc w krainę bluesa. Znów w barze, moim świecie, gdzie puste butelki, przyciemnione żarówki, muzyka i ludzie, różni, radośni, samotni, w parach, zmęczeni, weseli. Przyszli by się spotkać, by przez chwilę być razem, jak wszędzie – czy to w Egipcie przy fajce wodnej i herbacie, Sudanie przy ruchliwej i aromatycznej ulicy, Etiopii podglądając zmysłowe kelnerki, Kenii przy meczu w telewizji, Kongu, gdzie podający chłopak przysiadał się do nas po godzinach, stając się najlepszym kumplem – wszędzie tam gdzie przesiadywałem, gdzie czułem się dobrze.

A teraz Luck Street Blues, lokalne kawałki, cała sala śpiewa razem z nimi.

To miejsca zwykłe i niezwykłe, miejsca gdzie przenika się muzyka, śmiechy, zjawiają się przeróżni ludzie, gdzie przenikają się światy.

Po godzinie szaleństwa na scenie i parkiecie, band znów przeszedł do jazzu, zamykając wieczór klamrą. Wracaliśmy do cichej przystani, oczyszczeni, zjednoczeni.

I jeszcze głos ze stolika obok do starszego gitarzysty – To dlaczego grasz tego bluesa?

Ale odpowiedź nie była potrzebna. Już wiedzieliśmy, że raz na jakiś czas, człowiek po prostu musi zagrać bluesa…

Jarosław Sępek / sempeck.pl

 Dokument bez tytułu