Sierpniową nocą nad Zatoką Kotów… (3)

afryka.org Czytelnia Poznaj Afrykę! Sierpniową nocą nad Zatoką Kotów… (3)

Festiwal! Dla tysięcy Kabowerdyjczyków to także okazja do spotkania się, przyjazdu na Sâo Vicente z innych wysp, zabawy, spotkania kogoś interesującego. To święto dla ducha, ale i dla ciała. Właśnie. „Zjemy coś? . – Maria zatrzymuje się przy prowizorycznej garkuchni. – Te szaszłyki wyglądają nieźle". Nie wiem, co w ogóle można zobaczyć w tych ciemnościach i tym tłumie, ale ostatecznie to Maria jest Kreolką. Zajadając pachnące co nieco zbliżamy się do głównej sceny.

Falujący tłum nie napiera na zagradzające barierki, czyli trwa  przerwa. Maria podchodzi do ochroniarza. Po chwili zjawia się sam Da Silva. Daje nam identyfikatory. „Nie zgubcie.-  śmieje się. – Skończyły mi się taśmy na szyję". Idziemy na zaplecze ogromnej sceny.

Da Silva. To cała instytucja. Dzięki niemu i założonej przez niego wytwórni Lusafrica kolejne pokolenie lusofońskich  muzyków ma szanse zaistnieć w świecie. Zaistnieć, bo o światowej karierze na miarę Cesárii Évory tak naprawdę na razie może tylko pomarzyć, choć początki takich pieśniarzy jak Tcheka, Lura czy Maria de Barros sa bardzo obiecujące. Ich poprzednicy, Voz de Cabo Verde, Bana, Tito Paris czy Bau znani byli i są głównie w krajach dużych diaspor kabowerdyjskich, Holandii, Portugalii, Francji. 

 Nieźle radzi sobie kompozytor i pieśniarz Teofilo  Chantre, instrumentalista Bau znalazł się na ścieżce dźwiękowej do filmu  „Habla com ela" Pedro Almodovara, niedługo znowu zawita do Polski Lura  ale ogólnie muzyka z Cabo Verde wciąż,  przegrywa rywalizację z muzyką  kubańską, brazylijską MPB, portugalskim fado. Jest słabo znana, choć nie mniej  atrakcyjna.  A tak wiele zawdzięcza da Silvie.

 „Djo" Da Silva.  Kabowerdyjski emigrant, zwykły pracownik francuskich kolei, z niebywałą żyłką do interesu, uparty, zdolny i zapatrzony w rodzimą muzykę. Postawił na Cesárię wszystko i wygrał. Dziś promuje wielu afrykańskich artystów i uczestniczy w rozmaitych przedsięwzięciach na rzecz Afryki. To w jego rękach leżała, do 2006 roku,  organizacja festiwalu na Baia das Gatas.

„Mogę nagrać kawałek koncertu?", pytam go pokazując aparat. „Jasne. A, jutro urządzam małe spotkanie na podsumowanie festiwalu. Proszę przyjść. Maria wie, gdzie mieszkam. To niedaleko jej domu".  Chce go jeszcze o coś spytać, ale rozpoczyna się próba nagłośnienia zespołu towarzyszącego bardzo popularnej Sarze Tavares, mieszkającej na stałe w Portugalii.

 „Masz przyjść coś zjeść", zza kotary kulis wyłania się głowa Marii. „Chciałam posłuchać Sary" – protestuję – przecież zjeść mogę później, a zresztą, czy to takie ważne?. „Jeszcze zdążysz posłuchać, a Cesária mówi, że masz coś zjeść!" powtarza Maria. Masz ci los! Ale premierowi…, co ja mówię –  ambasadorowi Cabo Verde się nie odmawia.

Po ciemku  potykam się na schodach i ląduję w ramionach ochroniarza. Błysnąwszy nieludzko białymi zębami chłopak jedną ręką wystawia mnie na korytarz za sceną. „Ryba czy mięso?" pytają w festiwalowym bufecie. Wyławiam pierwsze dźwięki  koncertu Sary Tavares . Też pytanie! Ryba oczywiście! Ostatecznie jestem na wyspach.

„Proszę uważać na ości", słyszę w odpowiedzi. A tak, przy tych egipskich ciemnościach, panujących przy stołach z pewnością zauważę ość. A  byłoby szkoda. Przecież wieczór dopiero się zaczął. „Zdążysz się nasłuchać, – pociesza Maria. – Do rana tyle czasu. Chcesz piwo czy colę?".

Elżbieta

 Dokument bez tytułu