“Ostatni wyścig”

afryka.org Kultura Książki „Ostatni wyścig”

Przeczytaj fragment książki “Ostatni wyścig”, która ukaże się w czerwcu, nakładem wydawnictwa “Czarne”.

1

Pierwsze, co przyszło Frédéricowi do głowy w chwili, gdy ciężarówka zatrzymała się obok fragmentu roztrzaskanego, okopconego muru wyzierającego zza tumanów piasku, to że przyjdzie mu się na jakiś czas pożegnać z poranną kawą ze śmietanką, którą delektował się od paru dni. A jednak się mylił.

Wiatr dął coraz mocniej, piasek chłostał go po twarzy. Ani na chwilę nie przestał wiać tej nocy, na całym szlaku. Tylko pęd jazdy i burta ciężarówki łagodziły jego gwałtowne porywy. Wirujący szary pył przesłaniał złoty blask świtu. Ledwie Frédéric zdążył zeskoczyć na ziemię, niesiony podmuchem proch obsypał mu ubranie i zaczął szczypać w oczy.

Najpierw wyłonił się z tumanów kurzu i zatrzymał za ciężarówką dziwny cień, sylwetka ciągnącego wózek osła. Na ciężarówkę wskoczyło dwóch wojskowych, zaczęli wyładowywać skrzynie, które towarzyszyły Frédéricowi podczas całej podróży. Jeden z nich podał mu jego torbę, a on przewiesił ją sobie przez ramię. Ujrzał plac, czy może raczej wyrównany teren z budynkami po bokach. Na jego końcu wznosiło się coś na kształt pagórka, wokół którego biegła jakaś ciemna linia – najprawdopodobniej zasieki. Właśnie zamierzał udać się do któregoś z budynków, by schronić się przed szalejącym wiatrem i rozruszać zdrętwiałe nogi, kiedy ktoś podszedł do niego bezszelestnie, położył mu rękę na ramieniu i przemówił po angielsku:

– To pan jest tym Francuzem? Kapitan chce z panem porozmawiać. To niedaleko stąd.

Kapitan czekał na niego w kabinie ciężarówki. Zaprosił go do środka i powiedział po francusku:

– Nie wiem, czy jest pan tu mile widzianym gościem, ale skoro już się pan tutaj znalazł…

Kiedy Frédéric odważy się go po jakimś czasie zapytać, jak to się stało, że nauczył się francuskiego, odpowie mu, że to zasługa dziadka, sierżanta 1 pułku artylerii kolonialnej, poległego w bitwie nad Garigliano: po jego śmierci dostał stypendium dla sierot wojennych w szkole żandarmerii narodowej w Rochefort, w departamencie Charente-Maritime.

– Nic się nie zmienia na pustyni z wyjątkiem pogody i tego, co się dzieje na froncie – mówił dalej. – Tam się wszystko toczy w błyskawicznym tempie. Szybciej i bardziej niespodziewanie niż gdziekolwiek indziej, bo ani wiatru, ani wroga nikt i nic nie powstrzyma. Coś mi się zdaje, że nie pierwszy raz zjawia się pan w pobliżu tej granicy. Zna pan obowiązujące zasady. Na pewno jest pan zmęczony. Niech pan idzie za tymi ludźmi, wskażą panu pański namiot, i niech pan śpi, póki hula wiatr.

Wóz piął się z braku drogi pionowo w górę po kamienistym zboczu, zgrzytając kołami i rozjeżdżając napotykane krzaki. Wojskowi nie odzywali się słowem, pewnie z powodu wiatru. Frédéric, który od dłuższej chwili zastanawiał się, co tu właściwie robi, sam jak palec, z dala od kumpli dziennikarzy, pośród nieustającego wiatru, z kapitanem na karku i czekającym nań namiotem, którego z góry nie znosił, poczuł nagłe przygnębienie. Ale szybko poweselał, bo przypomniał sobie, że przecież nie pierwszy raz przeklina siebie za to, że znalazł się w obcym miejscu. Zaczął głośno pomstować, pewien, że nikt go na wietrze nie usłyszy, i wtedy właśnie ujrzał u stóp wzniesienia wielbłądy, całe mnóstwo nieruchomych, beżowych jak piasek, jakby skamieniałych zwierząt: te, które były najdalej, ginęły w tumanach pyłu. Trwały niewzruszone pośród targanych wiatrem palm, leżąc na
podkulonych nogach, przywierając do siebie ciałami, jedne z wysoko uniesioną głową lub stoicką miną mimo zawieruchy, drugie, pogodzone z losem, z szyją i łbem spoczywającymi na ziemi. Widok tej chmary zwierząt z miejsca wprawił Frédérica w dobry nastrój.

Oaza, przycupnięta w zagłębieniu pośród wydm, położona była w gaju oliwnym, w którym kamienne murki oddzielały od siebie poszczególne domostwa. Dobiegająca z pierwszego podwórka woń suchej paszy i obornika wskazywała na to, że jest tam zagroda dla bydła. Za drugim podwórkiem, w kącie, nad którym unosił się wirujący dym z paleniska, siedziała grupa mężczyzn, wygodnie rozpartych na dywanach lub ławkach z ciężarówek, którzy zdawali się czekać na nieznajomego przybysza. Osioł ciągnący wóz przystanął. Po krótszych niż zwykle, zagłuszanych szumem wiatru powitaniach wojskowi rozsiedli się wzdłuż muru. Frédéric poszedł za ich przykładem. Chwilę później rozkoszował się jak nigdy dotąd pierwszym łykiem przyniesionej przez małą dziewczynkę kawy ze śmietanką. Ponieważ nie przestawał mieszać łyżeczką, z zakłopotaną miną, beżowej pianki, jeden z mężczyzn postanowił przerwać milczenie i wyjaśnił:

– To buna bewetet: kawa z Hareru z mlekiem wielbłądzicy, napój powitalny.

Na górze, na wydmach, za szpalerem kaktusów, stały namioty koczowników, w niczym nieprzypominające namiotów wojskowych, o których Frédéric myślał z taką niechęcią. Okrągłe, z plecionej rafii, takie same jak te, które widział wzdłuż trasy, z dachem pokrytym kawałkami różnokolorowych tkanin, wypłowiałych od słońca i sypiącego piaskiem wiatru. Przydzielono mu najmniejszy namiot, pewnie nale-żący do jakiegoś pasterza, bo sąsiadował z owczarnią, w której teraz drzemały kozy. Wewnątrz wyczuwało się zwietrzałą woń spalenizny pochodzącą z paleniska połączoną z zapachem zjełczałego masła i czegoś w rodzaju kadzidła. Ale przede wszystkim wyczuwało się spokój. Ubita ziemia była zamieciona, na poprzecznej belce wisiały bukłaki z wodą. Frédéric wypił łyk słonawej wody, odstawił torbę i z rękami pod głową wyciągnął się zadowolony na macie. Huczący nieprzerwanie wiatr, od którego trzeszczały palmy, nie mógł go już tu dosięgnąć.

(…)

Fragment pochodzi z książki Jeana Hatzfelda “Ostatni wyścig”.

Więcej o książce.

 Dokument bez tytułu