O zambijskich astronautach

afryka.org Kultura Książki O zambijskich astronautach

“Siedzi naprzeciwko mnie. Wyprostowany, jakby na baczność, trochę jak uczeń w szkolnej ławce, skarcony przez nauczyciela. Ubrany w dwurzędową marynarkę, spod której wystaje zszarzała koszula z obgryzionym kołnierzykiem, ściśnięta mocno kolorowym krawatem.”

“Ta ciemnozielona marynarka, o kilka numerów za duża, z rękawami, które gdy wstanie, sięgają mu niemal do kolan, z błyszczącymi guzikami i z mozaiką plam, to jego jedyne odświętne ubranie. Do kościoła, do fotografii czy na ważne spotkanie, jak to dziś. Zresztą ubiera się tak zawsze, gdy się spotykamy. Do tego wkłada ogromne spodnie w prążki i za duże, koślawe, skórzane kamasze. Tak, można by powiedzieć, że wygląda śmiesznie, nawet komicznie, jak bohater kreskówki albo filmu. Jego dłonie z długimi, smukłymi palcami spoczywają nieruchomo na udach, ledwo wystając z rękawów marynarki. Jej połami mógłby się zawinąć ze dwa razy. Galowej prezencji dopełniają medale dyndające w klapie. Dwa błyskające krążki jakiegoś taniego metalu, jeden mniejszy, drugi większy, z kawałkiem materiału w kolorach zambijskiej flagi. Duma. I honor.

Siedzi nieruchomo na plastikowym krześle pod ścianą i patrzy w okno, przez które wpada do pokoju melodia niedzielnego, leniwego poranka. Świergot ptaków, szelest drzew, uporczywe bzyczenie grubych much. Jakiś wrzask dzieciaków grających w piłkę lub klakson auta przedzierającego się przez gęste uliczki sąsiedztwa. Żółta firanka w pasiaste wzory popychana podmuchami październikowego wiatru wydyma się czasami jak wielki żagiel i wtedy przysłania mi na chwilę jego postać. Patrzę na niego długie minuty. Jego czarna twarz zwrócona w stronę okna łapie promienie światła. Rozmawiamy już którąś godzinę w tym pokoju, ale teraz, w tej ciszy, wszystko nagle się zatrzymało. Widzę tę scenę jak w jakimś zwolnionym filmie. Nagromadzenie sekund, minut, powolnych, niewypełnionych żadnym działaniem, żadnym wydarzeniem czy słowem. Jedynie odległym wspomnieniem, cichą emocją, starczą reminiscencją. Może marzeniem. Lub ciekawością. Rozglądam się po pokoju, by nie naruszyć tej kruchej chwili refleksji. Po jego niebieskich ścianach, brudnych, ulepionych, ulanych, oskrobanych, z lamperią z olejnej farby. Po podłodze przykrytej ceratą w czarno-białe geometryczne wzory niczym podłoga w pałacu lub bogatej kamienicy. Patrzę na stary telewizor stojący na drewnianym stoliku i na stertę pozwijanych kabli rozpaczliwie próbujących doprowadzić do niego prąd. Myślę, że te sterty gazet, papierów i zapisków przykrytych koronkowym obrusem to może być całe jego życie. Całe życie. Dalej za nim kalendarz, aktualny, z galopującym rumakiem, a ponad nim ulotka z ostatnich wyborów. Zerka z niej na tę naszą scenę Edgar Chagwa Lungu – wygląda sympatycznie, ponoć dobry z niego prezydent, choć ulica mówi, że ma złych doradców i pije. Nic nadzwyczajnego w Afryce. Patrzę na drzwi z dykty, w których ktoś wykopał dziurę, na brudne koszule wiszące na tychże drzwiach i na kołyszącą się nad nami lampę, która dawno nie miała w sobie żarówki. Chwilę dalej spotykam swój własny wzrok, odbity w dużym lustrze w ozdobnej, krzywej ramie, dziwnie niepasującej do tego pokoju. Obok niego kilka dokumentów, plakatów przyklejonych do ściany srebrną taśmą niczym w pokoju zbuntowanego nastolatka. A w rogu tego przedziwnego pomieszczenia, z ikony w iście bizantyjskim stylu patrzy na nas Najwyższy. Z rozłożoną księgą, złocistą aureolą, dobrotliwym uśmiechem i uniesioną w geście błogosławieństwa (lub ostrzeżenia?) dłonią.

On teraz uśmiecha się nieznacznie. Wielkie czarne usta odsłaniają spore żółte zęby. Może coś sobie przypomniał? Albo roześmiał się w duchu? Psychologowie twierdzą, że wraz z wiekiem maleje emocjonalne nasycenie naszych wspomnień, zwłaszcza negatywnych. Blakną, płowieją, toną. Na wierzchu unoszą się te pozytywne, miłe, może nawet lekko przylukrowane, wyidealizowane i oszlifowane czasem. Zresztą w pewnym momencie już trudno określić, co naprawdę się wydarzyło, a co dopisała nasza wyobraźnia. Ale choć logika wskazywałaby inaczej, z jakiegoś względu ludzie po sześćdziesiątce lepiej pamiętają wydarzenia z okresu, gdy mieli od dziesięciu do trzydziestu lat. Taki sprytny mechanizm pozwalający nam w jesieni życia bardziej optymistycznie spojrzeć na nasze dotychczasowe dokonania, sięgnąć nostalgicznie do czasów młodości, odnaleźć zapomniane szuflady wspomnień.

 – Ojciec zmarł 4 marca 1989 roku w lokalnym szpitalu. – Ożywia się nagle, odwraca od okna, śmieje. – Ale zanim umarł, powiedział do lekarzy: „Wy, doktorzy i pielęgniarki, nie znacie się na nauce! Nic o niej nie wiecie!”. Krzyczał: „Idźcie się douczyć, bo nie umieliście mnie wyleczyć! Jestem bohaterem, bojownikiem o wolność i naukowcem! A teraz odchodzę, bo naukowiec nigdy nie umiera, on tylko odchodzi!”.

10 marca na pierwszych stronach zambijskich gazet można było znaleźć takie tytuły: „Bohater pochowany” albo: „Wojownik odszedł na spoczynek”. Dziennik „Times of Zambia” pisał: „Dźwięk trąb, salwy z broni palnej oraz płomienne przemówienia prezydenta Kaundy i przewodniczącego South West Africa People’s Organization Sama Nujomy żegnały weterana walki o wolność pułkownika Edwarda Mukukę Nkoloso, który wczoraj odszedł na wieczny spoczynek”. W „Daily Mail” artykuł zaczynał się słowami: „Prezydent Kaunda poprowadził wczoraj kondukt żałobny tysięcy ludzi na pogrzebie weterana, polityka, aktywisty, pułkownika Mukuki Nkoloso na cmentarzu Leopards Hill”. Na zdjęciu w „Times of Zambia” elegancka trumna wynoszona jest właśnie z katedry Świętego Krzyża w Lusace. Na schodach kościoła dziesiątki wojskowych oficjeli w ciemnych okularach i galowych mundurach, za nimi przedstawiciele rządu, premier, ministrowie, zagraniczni goście oraz kościelni dygnitarze.

„To wielka strata nie tylko dla Zambii, ale i dla całej Afryki. Jak bardzo bym pragnął, by on nadal żył i mógł zobaczyć niepodległość Namibii, która nadejdzie nieuchronnie. Mówię temu wielkiemu synowi Afryki, że walka trwa nadal, a zwycięstwo jest pewne!” – przemawiał nad grobem pułkownika Nkoloso Sam Nujoma, wznosząc wysoko zaciśniętą pięść w symbolicznym geście znanym na całym kontynencie. Rok później został pierwszym prezydentem wolnej Namibii.

„Daily Mail” zilustrował artykuł zdjęciem, na którym grupa wojskowych składa do grobu trumnę przykrytą zambijską flagą. W tle, po charakterystycznych białych włosach, można rozpoznać prezydenta Zambii Kennetha Kaundę. Zaraz weźmie garść ziemi, by wrzucić ją do grobu, a chwilę potem zaintonuje swoją ulubioną pieśń:

Tiyende pamodzi ndim’tima umo

A yuthi tiye Limbo moyo

Tiyende pamodzi ndim’tima umo

A yuthi tiye Limbo moyo

Tiyende pamodzi ndim’tima umo

Tioloke Limpopo ndim’tima umo

Comex Tiyende, Limbo Moyo

Tioloke Limpopo ndim’tima umo

Comex Tiyende, Limbo moyo

Tiyende pamodzi ndim’tima umo

Śpiewano ją w Zambii w czasach walki o niepodległość, w latach sześćdziesiątych i pod koniec lat pięćdziesiątych XX wieku. To nie jest hymn – podniosły, smutny. To po prostu piosenka – wesoła, skoczna. Kaunda często sam grał ją na gitarze, niektórzy nawet mówią, że ją skomponował. Dziennikarze będący tego dnia na cmentarzu opisali prezydenta jako wyjątkowo zasmuconego i przygnębionego. Ponoć kilkakrotnie wybuchał płaczem. Wtedy prosił zgromadzonych, by śpiewali Tiyende pamodzi, bo tylko to przynosiło mu ulgę.

Żegnano przyjaciela, opłakiwano członka rodziny, oddawano honor partyzantowi, wojownikowi, wspominano polityka, członka rządzącej partii United National Independence Party (UNIP).

Ale nikt nie żegnał naukowca.

2

Ale to dopiero później. Najpierw była fotografia. A właściwie cały cykl kwadratowych, kolorowych zdjęć, które przykuły przypadkiem moją uwagę. Na nich na poły baśniowa, na poły realna wizja kosmicznych podróży. Te fotografie śmiało mogłyby być ilustracjami Bajek robotów Stanisława Lema. Na jednej z nich astronauta we wzorzystym stroju i szklanej bańce na głowie przytula się czule do słonia. Na innej ta sama postać przedziera się dziarsko przez wysokie afrykańskie zarośla. Na jeszcze innej widać marzycielsko zamyślonego czarnego chłopca, który siedzi w obskurnym pokoju. Do odrapanych ścian poprzylepiane są świecące gwiazdki. Na biurku, przed chłopcem, stoi papierowa rakieta kosmiczna.

Seria fotografii, pięknie wydana w postaci książki-albumu, nosiła tytuł Afronauts. „W 1964 roku zambijski nauczyciel Edward Mukuka Nkoloso postanowił wyszkolić pierwszą afrykańską załogę, która poleci w Kosmos” – zaczynał się krótki opis zdjęć. Byłem pewien, że to fotoreportaż. Że bohaterami zdjęć są osoby, które faktycznie były zaangażowane w te intrygujące i zupełnie nieznane mi wydarzenia sprzed kilkudziesięciu lat. Że to taka podróż w czasie, barwna retrospekcja, w której biorą udział ci sami ludzie, którzy pół wieku temu rzekomo wpadli na tak śmiały pomysł. Nie wiem, dlaczego tak pomyślałem, ale wydawało mi się to zupełnie naturalne. Skontaktowałem się z autorką zdjęć, hiszpańską fotografką Cristiną de Middel. Ku swojemu rozczarowaniu dowiedziałem się, że zdjęcia zostały zaaranżowane w Europie z udziałem przyjaciół i znajomych autorki, a sama de Middel nigdy nawet nie pojechała do Zambii.”

Fragment najnowszej książki Bartka Sabeli, “Afronauci”. Więcej o książce na naszej stronie.

 Dokument bez tytułu