afryka.org Kultura Książki Isza

Wielkie rzeki południowej Somalii, Dżuba i Uebi Szebeli, nigdy nie wysychają. Rzadko zdarzało się, żeby głód dotarł nawet tam, do położonego centralnie spichlerza kraju. Tam właśnie uciekali tradycyjnie ludzie w ciężkich czasach. Ale nawet wtedy, gdy rzeka zamieniała się w strumyk, ludzie z Asz­‑Szabab, nazywani przez miejscowych „rzecznymi baronami”, bo kontrolują stare włoskie śluzy regulujące przepływ wody do kanałów irygacyjnych, zamykali je, potrzebowali bowiem pieniędzy. Władanie ziemią i kontrola nad zbiorami były zarzewiem konfliktu od początku wojny domowej. O ile w Mogadiszu wojna polegała, jak ujął to pisarz Nuruddin Farah, na plądrowaniu miasta przez nienawidzących go pastuchów, dla których było ono „obcym, pasożytniczym tworem”, o tyle na wsi walczono o ziemię. Wielu mieszkańców Dadaab, między innymi rodzinę Niszo, wygnały z ich domów pierwsze fale inwazji w 1991 roku. W zmilitaryzowanym kapitalizmie, jakim jest somalijska gospodarka, zbieranie plonów i podatków, a także pomocy dostarczanej przez organizacje pozarządowe jest na terenach wiejskich głównym zajęciem milicji, w tym najnowszej, Asz­‑Szabab.

– Kiedy zboże dojrzewa, przychodzą oni – tłumaczy somalijski rolnik. – Przez cztery lata płaciłem podatki Asz­‑Szabab: jedna koza, dwie sztuki bydła, część moich zbiorów…

– Teraz nic już mi nie zostało – opowiada inny. Asz­‑Szabab, która rozpaczliwie potrzebuje funduszy na wielką wojnę w mieście, zabiera za dużo.

Rolników nie stać na nawadnianie, więc przez trzeci rok z rzędu zboża rosły niskie, karłowate, pokryte warstewką pyłu. Opłakiwali rolę, którą orali własnymi pazurami i która schła, unosiła się w niebo i zabarwiała je na brązowo. W pewnej wiosce matce wyschło mleko w piersiach i jej dziecko umarło. Ale w styczniu 2011 roku Isza miała jeszcze nadzieję.

W oazie nieopodal miasteczka Baydhabo, którą koczownicy nazywają Rajem, zostało trochę wody, więc mąż Iszy zaprowadził tam swoje zwierzęta. Z warstw wodonośnych leżących pod czwartorzędowymi skałami tryska tam obficie źródło najsłodszej wody. W porze suchej pasterze gromadzą się jak ptaki wokół stawu i pochyłych palm ocieniających piaszczyste brzegi. Teraz tłum zbierał się przy studni i – jak słyszał jej mąż – ludzie mówili, że trzeba iść do Dadaab. Jednak Isza nie chciała odchodzić. Nie była to pierwsza susza, jaką widziała, i wedle niej – wcale nie najgorsza.

Została dwadzieścia lat temu, kiedy pierwszy z jej sąsiadów wyruszył do Dadaab. Była wtedy młodą, niezamężną kobietą, zżytą ze swym ludem. Od tego czasu urodziła sześcioro dzieci w miejscu, gdzie żyli, zwanym Rebay, między Baydhabo a miasteczkiem Dinsoor. Rebay znaczy po somalijsku „miejsce pobytu” i Isza uznała to za wezwanie. Mówiła, że coś ją łączy z czerwoną glebą tych stron. Uprawiała zboże i hodowała zwierzęta, żyła w dwóch światach, a wśród swoich była kimś w rodzaju przywódcy. Pełniąc obowiązkową służbę wojskową, nauczyła się czytać i pisać. W romantycznej epoce narodowej konsolidacji dawne komunistyczne władze posłały ją, żeby przekazała tę umiejętność pasterzom, więc nazywano ją teraz nauczycielką. Lubiła swoją pracę, była patriotką. Spod ciężkich brwi spoglądały w dal stalowe oczy – miała w sobie cierpliwość i nieugiętość dawnych nomadów – ale koczowniczy tryb życia odchodził w przeszłość.

Obłoki gnały po niebie, gromadziły się, wzbierały, a potem parowały i znikały jak wrząca na patelni piana. Nocą niebo rozbłyskiwało i łoskotało w oddali, ale deszcz wciąż nie spadał. Zwierzęta wyskubały wszystko, pozostawiając rówień spieczonego piachu, który spękał, tworząc malutkie wąwozy. Cierniowe krzewy zostały w znacznej części oszczędzone – tracąc wodę, ich czarne kolce brązowiały, a potem płowiały. Całymi dniami białe chmury zbierały się, ciemniały, wieszcząc deszcz, po czym zrywał się wiatr i chmury żeglowały majestatycznie na wschód, zostawiając po sobie ledwie parę kropli.

Zwierzęta marniały, skóra opinała kości, były za słabe, żeby szukać wody i pożywienia, w końcu zaczęły padać. W górze krążyły sępy. Pustynię pokryły rozkładające się zwłoki, które wysychały na wiór, aż zostawały z nich sterczące z piachu ku niebu palce żeber.

Ceny na rynku w Rebay skoczyły w górę. Isza słyszała, że tak samo jest w innych miasteczkach. Pod koniec 2011 roku ceny podstawowych produktów wzrosły o osiemdziesiąt procent. Wcześniej w chudych latach mogła liczyć na rządowe dostawy kukurydzy, oliwy i wody, jednak pod rządami Asz­‑Szabab było gorzej. Według niej za dyktatury Siada Barre’a żyło się dobrze, a wszyscy późniejsi politycy to hieny. Niekiedy Asz­‑Szabab dostar­czała żywność do Rebay, ale zwykle dostawali ją tylko bojownicy. „Bóg się o was zatroszczy”, mówili ludziom. Lecz Bóg nie był wszechobecny.

W radio mówili, że pomoc jest w drodze, ale Isza jej nie widziała. Po skandalu korupcyjnym Stany Zjednoczone wstrzymały dotowanie Światowego Programu Żywnościowego, a Asz­‑Szabab ograniczała dostęp organizacji pozarządowych do większości terenów na południu, między innymi do Rebay. W Mogadiszu, dokąd docierał skąpy strumień pomocy, żywność była tańsza niż na obszarach zajętych przez Asz­‑Szabab, więc rozpoczął się exodus tych, którzy nie mieli ziemi lub którym padły zwierzęta. Drogi migracji szły tropami pamięci, przez miejsca, które znali lub odwiedzali, albo o których ktoś opowiadał – dość, by oprzeć na tym wątłą nadzieję. Isza patrzyła, jak jedni ruszają do miasta, a inni spoglądają na południe, ku Dadaab. Ci ostatni przyczyniali się do wzrostu populacji w obozach i byli powodem zmartwienia Niszo.

W Rebay ci, których stada przeżyły, krążyli po buszu, szukając najskąpszych śladów zieleni dla swoich kóz i wielbłądów. Codziennie musieli zapuszczać się dalej, a Asz­‑Szabab odbierała siłą pozostałe zwierzęta. Tylko deszcze rozpoczynającej się w marcu pory gu dzieliły teraz nadzieję od pewnej śmierci.

Za młodu mąż Iszy był niski i mocno zbudowany, więc rówieśnicy przezwali go Gab, „mały”. Gdy osiągnął wiek średni, przybrał na wadze, a susze wyniszczające nieprzerwanie jego plony i inwentarz odcisnęły na nim piętno w postaci siwizny i zmarszczek wokół łagodnych oczu. Przez trzy lata musiał sprzedać na żywność wszystkie dwadzieścia wielbłądów. Kłócili się z Iszą zajadle przy sprzedaży każdej sztuki. Każda decyzja o sprzedaży wielbłąda powoduje, że stado jest coraz mniejsze, czyli zyski hodowcy też maleją, i decyzja o zmniejszeniu stada to jedna z najważniejszych, jakie przychodzi podejmować hodowcy. Ani razu nie pomyślał, by zatrudnić się u kogoś innego. Był pracodawcą, a nie pracownikiem. Teraz w rozterce pożegnał się z Iszą i podjął ostatnie, rozpaczliwe ryzyko. Pełen determinacji zabrał pozostałe kozy i bydło i wraz z najstarszym synem powędrował, dziesięć nocy pieszo, przez busz do miejsca, gdzie kiedyś podczas suszy znalazł pastwiska.

Isza została w domu z pięciorgiem dzieci, karmiąc je wszystkim, co znalazła. Sąsiedzi dzielili się z nią bez słowa tym, co mieli – wszyscy znali sytuację. Raz dziennie szykowała posiłek, mieląc na żarnach sorgo na kaszę. Zdarzały się dni, gdy brakło nawet tego.

Przez ostatnie trzy lata głód spowszedniał. Isza przywykła do krwawiących dziąseł, stanu zapalnego kończyn, skurczów przy przełykaniu płynów i cierpienia, jakie sprawia pusty żołądek, kiedy trawi sam siebie. Umysł osiąga wówczas stan bezcielesnej jasności – być może zbliża się do Boga – a cały świat nabiera szklistego połysku. Isza świetnie zna ów stan letargu, kiedy mózg zamyka się, pragnienia zamierają, odchodzi w niebyt miłość między mężczyzną a kobietą. Mężczyzna mówi: „To są twoje dzieci”, i znika, ale kobieta nie może porzucić potomstwa. Mieszkańcy Rebay spoglądali zatroskani w niebo, patrzyli po sobie i nie mieli nic do powiedzenia. Dawniej, kiedy ktoś opowiadał jakąś historię, stali. Ale głodny człowiek siada i płacze. Głód utrzymuje w przytomności, nie pozwala zasnąć. Mówi się, że umysł głodnego człowieka pogrąża się stopniowo w obłędzie.

Isza przywykła jednak do głodu, nie był on wystarczającym powodem do wyjazdu. Wyjazd oznaczał utratę wszystkiego. Kiedy odejdzie, nikt nie obroni jej ziemi, stanie się z nią to samo, co z ziemią wszystkich, którzy wcześniej uciekli – o poranku zjawią się pierwsi pretendenci. Uchodźcy w Dadaab dawno przestali wysyłać emisariuszy, by sprawdzili, co dzieje się z ich pozostawioną własnością. Pytani o swe dawne gospodarstwa, zwykle wzruszali z uśmiechem ramionami, wskazując na Hawija albo Darod – jeden z innych wielkich klanów. Tak streszcza się jednym słowem złożoność wojny. Isza postanowiła zaufać Bogu. Kiedy astronomowie nomadów, miejscowi przepowiadacze pogody, orzekli, że idzie na deszcz, Isza i inni chcieli uwierzyć. Łatwiej żyć nadzieją, niż stawić czoło prawdzie. „Idzie na deszcz”, powtarzali sobie dla pocieszenia, choć ich zwierzęta nadal padały.

Isza dawała sobie radę, dopóki nie było wiadomości z buszu – od męża pilnującego zabezpieczenia, jakie stanowił ich inwentarz. Brak wieści pozwalał wędrować wyobraźni, żyć poza okowami głodu. Pola i stada zapewniały rodzinie Iszy względny dobrobyt, jednak bez rychłych opadów straciliby jedno i drugie. Życzyła dobrze mężowi i synowi, więc przygotowała się na czekanie. Była zdecydowana wytrzymać tak długo, jak tylko może. Nie mogła znieść upokorzenia, jakim byłoby żebranie o żywność jak uchodźca. Wiedziała, że jest bogata, silna, dumna. Wszystko to miało wkrótce ulec zmianie.

Fragment pochodzi z książki “Miasto cierni”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne.

 Dokument bez tytułu