Ewa z Zanzibaru: Koniec ZIFF-u

afryka.org Kultura Film Ewa z Zanzibaru: Koniec ZIFF-u

Niestety choroba nie pozwoliła mi cieszyć się Ziffem w pełni. Ostatnie dwa dni przeleżałam w łóżku z gorączką olaboga 39 stopni. Zdaje się, że dopadł mnie jakiś oddziecięcy zmutowany wirus – a nie, o dziwo, malaria.

Nie miałam żadnych innych objawów poza gorączką i złym stanem ogólnym. Hasbend zawlókł mnie do przychodni, gdzie zrobiłam test i wynik z krwi znowu był negatywny. Okazuje się, że trudno nam tfutfu zapaść na malarię, za to wirusy łapiemy w lot. Pierwszy raz w swoim dorosłym życiu miałam tak wysoką temperaturę…

Nie udało mi się więc obejrzeć ani „Suwi”, ani „Mwalimu” („Nauczyciel”) dokumentu o wielkim afrykańskim ojcu Nyeyere, ani „Africa Outlook From Moscow” i wielu innych.

*

Kilka filmów – ambitniejszych (np. „From a Whisper” czy „Go With Peace Jamil” – nota bene najlepszy, jaki widziałam na ZIFF) – dotyczyło kwestii muzułmańskiej i źle pojmowanego dżihadu. Cytat z Koranu: kto zabije jednego człowieka, ten zabija całą ludzkość (i dalej: kto ocali jednego człowieka, ten ratuje całą ludzkość) – pojawiał się nader często – albo jako motto, albo jako memetno na zakończenie filmu albo w trakcie. Widać, że Afrykanie reagują na to, co złego dzieje się w świecie islamu i chcą za wszelką cenę pokazać, że istnieje druga strona medalu.

Inne były mocno zaangażowane społecznie.

Namibijski „Crack in The Wall” mówił o zgwałconej studentce, która odważyła się wytoczyć proces swoim kolegom – oprawcom. Zwyciężyła głównie dzięki temu, że od razu po gwałcie zgłosiła się do jednej z placówek pomocy ofiarom przemocy. Tam złożyła doniesienie, została zbadana przez ginekologa, który spisał raport i zarchiwizował dowody, tam też zaopiekowała się nią kobieta psycholog. Film ogląda się jak gorszą wersję „Sędziny Wesołowskiej” (jeśli może być coś gorszego), bo akcja filmu toczy się częściowo na sali sądowej i częściowo w retrospektywie. Mimo rażących niedostatków „Crack in The Wall” trzeba powiedzieć, że jako film edukacyjny czy wskazówkowy i naprawczy – robi dobrą robotę.

Kongijski „Mon histoire … Papy” porusza wielki temat AIDS. Film oparty jest na prawdziwej historii i rozgrywa się w Kinshasie, ale może dziać się wszędzie w Afryce. Sympatyczny policjant Papy (który nota bene przez całe 53 minuty nie zdejmie munduru, jakby reżyser chciał podkreślić jego wysoką funkcję społeczną) zaczyna kaszleć i czuć się coraz słabiej. Za namową ciotki idzie się zbadać. Okazuje się, że jest zakażony wirusem HIV, ale początkowo nie przyjmuje tego do wiadomości. Zdaje sobie jednak sprawę z tego, że jego ukochana żona, matka ich dwójki ślicznych dzieci, też pewnie jest chora, więc musi ją przyprowadzić na badanie, co wkrótce czyni. Kobieta, dowiedziawszy się, że jest nosicielką, wpada w rozpacz. Rozumie, że to wina Papiego, który ją zdradził – jak twierdzi (a my mu wierzymy) – jeden jedyny raz pod wpływem alkoholu w jakiejś taniej spelunie. Żona Papiego opuszcza go i przenosi się do siostry, która uważa, że Papy to samo zło – podobnie jak wszystkie retrowirusowe lekarstwa. „Wynoś się – krzyczy żona Papiego, gdy ten przynosi jej tabletki i namawia na leczenie, które znacznie przedłuża życie z HIV – wynoś się! I nie mów mi o tych ich lekarstwach, które wymyślili, żeby tylko nas się szybciej pozbyć! Nigdy ich nie wezmę!” Papy zostaje sam z dziećmi. Bez żadnej pomocy i bez wsparcia. Decyduje się jednak na leczenie. I zwycięża (podczas gdy jego żona umiera, co reżyser Djo Tunda Wa Munga pokazuje nam w nader sugestywny sposób).

Obrazem, którego nie mogę pozbyć się z głowy jest nieafrykański „Spirit Stones”. Historia tego wolno snującego się filmu, już sama w sobie jest fascynująca. Dzieje się – o ile można powiedzieć, że coś w sensie klasycznym dzieje się tutaj na ekranie, bo poza spacerującymi po eukaliptusowym lesie starcami, poza szalonym ruchem chmur, poza trzęsącymi się na wietrze drzewami i wirującym rozgwieżdżonym niebem, którego ścieżkę przyspieszono technicznie o jakieś miliony razy kamerą – w Australii i jest opowiedziana trudną do zrozumienia angielszczyzną. Kilku Aborygenów wspomina ze smutkiem i grozą dzieciństwo. W latach 50′ ubiegłego stulecia na namioty obozu aborygeńskich robotników jednej z farm zaczęły spadać dziwne kamienie. Wydawało się, że są niematerialne – niewidoczne, niespodziewane, spadały z nieba, nie robiąc przy tym żadnych dziur i śladów w dachach. Kilka osób kamienie uderzyły – ludzie ci potwierdzali jednak, że siła uderzenia była niewielka, więc nie mogły spadać z wysoka. Zagadka „duchowych kamieni” do dziś stanowi przedmiot dociekań naukowców i do dziś nie jest rozwikłana.

*
Wkrótce oficjalne zakończenie Ziffu. Wieczorem dowiemy się, kto jest zwycięzcą konkursu, o czym pospieszę donieść (chyba, że znowu powali mnie jakiś afrykański wirus). Mam też nadzieję, że uda mi się co nieco jeszcze zobaczyć, bo w niedzielę odbędą się specjalne pokazy na życzenie.

Tymczasem jednak namawiam wszystkich gorąco do podróży na południe (i trochę na zachód:) Polski, do ulubionego Wrocławia, gdzie startuje jedyny w swoim rodzaju, wspaniały i obowiązkowy Brave Festival Przeciw Wypędzeniom z Kultury. O tym, że to wyjątkowy festiwal niech świadczy chociażby to, że szefuje mu nie kto inny jak Grzegorz Bral, współtwórca Teatru Pieśni Kozła i jednocześnie pomysłodawca festiwalu. W tym roku Brave Festival odbędzie się pod hasłem: Wszystkie Modlitwy Świata i strasznie żałuję, że nie mogę wziąć w nim udziału. We Wrocławiu wystąpi m.in. genialny griot z Mali – Toumani Diabaté.

Link na stronę festiwalu: www.bravefestival.pl

madrugada ew

 Dokument bez tytułu