Ewa z Zanzibaru: Dziewczyny z mojej ulicy

afryka.org Czytelnia Afryka Inaczej Ewa z Zanzibaru: Dziewczyny z mojej ulicy

Dziewczyny z mojej ulicy są zaradne i przedsiębiorcze.

***

Jak tylko wprowadziliśmy się do Mbweni, Dziewczyny (z mojej ulicy) uaktywniły konstrukcję, którą lubię nazywać CZAPATERIĄ. Sklecona z gałęzi, drewienek, folii, kartonów i odrobiny dachowej blachy, daje się określić jako coś pomiędzy stoiskiem wystawienniczym, szałasem nomadów, garkuchnią i herbaciarnią. Konstrukcja jest niewielka i dzieli się na dwie części. Pierwsza, kuchenna, skrywa dołek na żarzące się węgle, których pod strzechy i w mury domów zarządzanych przez muzułamńskie gospodynie, dostarczają mężczyźni na bagażnikach rowerów. Kupują je od handlarzy opałem – porcjowane i zimne węgielki, sprzedawane są w plecionych ze sztucznego tworzywa workach i przypominają europejski grillowy coil. Nad węglami stoi w trójrozkroku żeliwna i mocna podstawka na szeroką, głęboką, okrągłą patelnię, wypełnioną tłuszczem, czasem świeżym, czasem starym, czasem pochodzenia wątpliwego, jak ten, o którym słyszeliśmy od znajomych, ostrzegających nas przed popularnymi frytkami w Dar es Salaam, smażonymi na oleju samochodowym (to usłyszawszy, Kajtek zamawia frytki w restauracjach prosząc, żeby nie były z gari mafuta; suahili: gari – samochód, mafuta – tłuszcz).

Przy palenisku miejsca wystarczy dla dwóch osób (kobiet z małym dzieckiem), zagniatających miękkie, delikatne i przyjemne w dotyku kulki ciasta na czapati z dobrej jakoścowo mąki. Dziewczyny dysponują zestawem sprzętów domowych, których funkcjonalność nie zmienia się od stuleci. Mają mały, okrągły stołeczek na wałkowanie placków prostą, drewnianą pałką. Mają łyżkę do wielokrotnego obracania cienkich czapati, powoli osiągających odpowiednią chrupkość w rozgrzanym na patelni tłuszczu. Tą samą łyżką dolewają po odrobinie, raz za razem, kilka kropel żółtego oleju ze stojącego pod ręką pojemnika po puszce albo margarynie. Czapati obracają, składają, głaszczą i przyciskają, aż wreszcie zdejmują z patelni, wrzucają do miski i zakrywają gazetą.

Dziewczyny są duże. Grube. Mocne. Pracują z odsłoniętymi ramionami i z dziećmi dookoła. Po pierwsze, z maleńkimi dziećmi – w chustach przytwierdzonych ciasno do pleców matek. Po drugie, z dziećmi śpiącymi na zużytym worku po ryżu rozłożonym prosto na ciepłej ziemi w cieniu krzaka lub płotu. Po trzecie – z dziećmi ciut większymi, stawiającymi pierwsze kroki na rdzawej glebie naszej ulicy, raczkującymi pod brzuchami pasących się przy ulicy krów i kóz, przewracającymi się przy naszym jedynym ulicznym psie (suce), łażącym zawsze tam, gdzie idzie Główna Mama. I po czwarte – z dziećmi, które już samodzielnie mogą coś podać, przynieść, zanieść lub przestawić, a są jeszcze zbyt małe, żeby je posłać do szkoły.

***

Druga część Czapaterii należy do gości. Z solidnej, nieoheblowanej deski zbito wąski i niski blat stołu, ustawiony na koślawych nogach, które jakimś cudem trzymają poziom. Siedzenia wokół blatu trudno dostrzec. Są tak wąskie i spadziste, że początkowo odnosi się wrażenie, że to dziwaczne i zagadkowe półki wetknięte w ścianę. Pewnej niedzieli siedzieliśmy z Kajtkiem w części gościnnej, zerkając na Mamę, smażącą dla nas czapati. Nie zauważyliśmy siedzeń i grzecznie przysiedliśmy na stole, który przypominając nam ławkę – za ławkę uznaliśmy. Dopiero przy drugiej wizycie, rozstawione elegancko na stole filiżanki na herbatę dały nam wyraźnie do zrozumienia, że stół to nie ławka.

***

Czapateria działa już pół roku. Pełną gębą. Codziennie Dziewczyny robią ogień, dym i żarcie. Sprzedają swoje wyroby całej okolicy, która składa się w przeważającej mierze z ich kolegów, koleżków, znajomków, mężów, braci i wujków. Ławkę i stół pod dachem Czapaterii obsiadują od rana do wieczora stali bywalcy. Siorbią, mlaszczą, łykają. Gadają, śmieją się, dyskutują i żują kolejne kęsy. Razem. Po prostu razem. W słońcu, w pogodzie, w świętym spokoju. Z dala od kryzysu. Bo kryzys nie może zamrozić im owocujących drzew, kryzys nie zatrzyma wiatrów przynoszących deszczy, kryzys nie przeszkodzi im żyć i spać w lekkich, doraźnych domeczkach. Kryzys nie zasłoni czarną chmurą słońca. Kryzys nie przetrzebi im oceanu, nie pożre ryb ani krabów. Mogą śmiać się kryzysowi w szpetną, białą twarz – oni i tak niczego nie stracą, bo posiadają niewiele. Starych, reperowanych ubrań, własnoręcznie wytwarzanych kang czy też butów, wielokrotnie zszywanych, barwionych i czyszczonych przez ulicznych szewców, nikt im przecież nie odbierze. Nikt nie zedrze z ciał mężczyzn odświętnych galabii, nikt nie porwie damskich buibui. Wystarcza im – bez zagrożeń ze strony banków – jeden rower, jedna dwukółka pełniąca funkcję mobilnego straganu, jedna szybka i wygodna wespa. Każdego Zanzibarczyka uratuje przed kryzysem kawałek żyznej, gościnnej i płodnej ziemi. Oraz mocne sieci ratunkowe Allaha.

***

Swoją drogą, i na marginesie kryzysu, od dawna widzę pewną zastanawiającą prawidłowość – kraje muzułmańskie, w przeciwieństwie do katolickich, nie produkują żebraków. W Stone Town są dwie kobiety, stare i schorowane, cierpiące na słoniowatość, które siadują pod jednym z dużych meczetów przy Gizenga Street. Owszem, wyciągają ręce po drobną kasę (i ją dostają), ale siedzą pod meczetem głównie po to, żeby być wśród ludzi i patrzeć na przelewające się, kolorowe tłumki tuziemców i obcokrajowców.

Na głównych uliczkach miasta spotkać można najczęściej – nienachalnych – sprzedawców prażonych orzechów oraz płyt z mniej niż przeciętnymi hitami muzycznymi w suahili, a także sprzedawców koszulek reprezentacji piłkarskiej Tanzanii i Zanzibaru. Zamiast kucać czy klęczęć pod ścianami odrapanych kamienic w pozie skłaniającej do datków, miłosierdzia i pogardy, próbują pracować i sprzedawać turystom zanizbarskie produkty, które pobierają od bogatszych, zaradnych współbraci w wierze.

W kulturze muzułmańskiej ludzie rzadko czują się opuszczeni. Prężnie działają wspólnoty przy meczetach. Immamowie dobrze znają swoich podopiecznych – w świątyni widują ich w końcu po pięć razy dziennie, siłą rzeczy wiedzą, kiedy komuś potrzebna jest pomoc. Mężczyźni rozmawiają też między sobą przy kawie, po skończonych modlitwach, które odmawiają stojąc w rzędach, jak jeden mąż, ramię w ramię, udo w udo, plecy w plecy, stopy w stopy. Trudno o większą bliskość w religijnym życiu codziennym.

Nasz znajomy, Mustafa, afrykański Hindus z dziada pradziada, przy okazji każdego udanego interesu, każdego cudownego przypadku, przy każdym muzułamńskim święcie, szykuje wraz z żoną, teściami i bratem pokaźne paczki żywieniowe (mąka, cukier, ryż, olej itp.), które wozi w najbiedniejszy rejon Zanzibaru i przekazuje w ręce znanej od dawna i potrzebującej wsparcia rodziny. Nikt mu tego nie organizuje, nikt go nie zmusza, nikt nie namawia. Większość zamożnych przyjaciół i znajomych Mustafy robi dokładnie tak samo. Dzieli się majątkiem z bliźnimi – w określonym i pewnie dość niskim, acz wystarczającym, procencie.

Uliczni sprzedawcy kokosów, kawy w maleńkich filiżankach i orzechowych ciasteczek w ciasno zakręcanych, plastikowych słojach, bosko kwaśnego i słodkiego zarazem, niedojrzałego mango z solą i czili lub curry, obieranych na okrętkę pomarańczy, rowerowi sprzedawcy podłużnych bloczków świeżego chleba, pieczonego w podmiejskich piekarniach, grillujący przed domami kolby kukurydzy i bulwy kasawy, sprzedawcy plecionych koszyków – wszyscy ci ludzie starają się godnie zarabiać na swoje utrzymanie. Ocierają pot z czoła, zaciskają dłonie na kierownicy roweru, mocno chwytają drewniane rączki dwukółek, które pchają przez wąskie ulice Stone Town, krzycząc: HODI (uwaga, idę! nadchodzę! wchodzę!), szybko i zgrabnie obierają owoce ostrym nożykiem z wysłużonym, gładkim trzonkiem, którego ostrze – gdy się stępi – posypują odrobiną piachu z ulicy i temperują o najbliższy kamień, róg domu lub wyszczerbioną płytę chodnikową, pamiętającą czasy Portugalczyków.

Większość z nich jest głęboko religijna i ściśle przestrzega muzułmańskiej ramy, opierającej się na pięciorazowych modlitwach w meczecie: o wschodzie słońca (lub przed), w południe, około naszej 13, a tutejszej 7*), potem około 16 i na koniec dnia, dokładnie o zachodzie słońca. Tak zorganizowane życie nie pozwala na kryzysowe dywagacje. Ani na bezużyteczne i ponure spekulacje na temat kondycji świata. Człowiek musi robić swoje (z dala od sztucznego świata monitoru, skoku giełdy, transferu pieniędzy, które nie istnieją).

***

Codziennie, odprowadzając dzieci do szkoły, wyjeżdżając do miasta samochodem, idąc po drobne zakupy do warzywniaka, mijam Dziewczyny i macham radośnie – bo wiem, że wszystkie na raz, choćby zjawiły się w Czapaterii przypadkiem, wczoraj i na chwilę, choćby były siostrami, kuzynkami i odległymi koleżankami Głównej Mamy, to wszystkie przywitają mnie ciepłym, wesołym pozdrowieniem, wszystkie zauważą to, że nadchodzę, wszystkie krzykną: jambo, habari, salama, safi, mzima!

Wszystkie oprócz jednej.

Pojawiła się na przełomie grudnia. Jest sprzedawczynią soku z marakui w używanych półlitrowych butelkach po wodzie mineralnej. Początkowo sprzedawała żółty, cudownie słodko-kwaśny sok pod wielkim drzewem na skrzyżowaniu naszej małej ulicy z ulicą większą i asfaltową. Przypuszczam, że jej mąż, tak, jak Ismail, pilnuje jednego z domów w Mbweni. Ona zaś zajmuje się wyciskaniem soku. Na splecionym naprędce stoliku próbowała też sprzedawać popularne mango, banany i papaje, ale zarzuciła to (skończyły się owoce? ktoś ją przegonił?) i widzę, że z plastikowego wiadra wypełnionego domowej roboty lodem, wystają tylko niebieskie nakrętki butelek. Miesiąc temu przeniosła swój kram – ręcznie wyplataną matę wielkości dywaniku łazienkowego oraz dzienny zapas soku pod Czapaterię. Dogadała się z Dziewczynami i siedzi na macie obok wiaderka, w porannym słońcu, z odsłoniętą głową, wyprostowana jak struna, z wyprostowanymi jak druty włosami, dojrzała, bardzo piękna i bardzo dumna. Ona nie odpowiada na żadne z moich zawołań, nie skłania głowy, nie porusza okiem, polikiem, wargą. Olewa mnie na maksa.

*

Zanim Dziewczyny rozkręciły Czapaterię, w uwielbiane przez wszystkich członków rodziny placki, zaopatrywałam się u Trzech Kobiet na rogu Jabu Bakari Road. Trzy małe stoliki ustawione pod drzewem mango są stałą ekspozycją, doskonale widoczną z okien samochodu, daladali czy taksówki. Trzy kobiety – matka i dwie dorosłe siostry handlują (patrząc od lewej): orzeszkami ziemnymi w maleńkich paczuszkach, papierosami KOŃ na sztuki, różowymi owocami baobabu mbuyu w skromnych folióweczkach, cukierkami w papierkach, stosem czapati i mandazi, zanzipączków bez dżemu, małymi i większymi rybkami smażonymi uprzednio na głębokim tłuszczu. Do ich kramu należy też rower, a na jego bagażniku brudny kosz pełen brudnego chleba, którego staram się nie kupować. Kiepski właściciel piekarni nie dba widocznie o czystość blach, na których wkłada i wyjmuje chleby z pieca. Foremkowate chleby studzą się zazwyczaj na świeżym powietrzu, pod gołym niebem, zaraz przy ulicy, czyli tam, gdzie po prostu mieści się piekarnia. Podobnie suszy się makaron – przy chałupniczych wytwórniach, na słońcu, na widoku, poskręcane taśmy i nitki leżą w równych rzędach.

Spośród Trzech Kobiet wyróżnia się ta Środkowa. Ma umalowane na różowo usta, lekko podmalowane oko i układa usta na kształt ust typowej cierpkiej, zawsze-lepiej-wiedzącej matrony, której mąż jest brzydkim nieudacznikiem. Środkowa ma pewnie gołębie serce, często starała się dać mi więcej mandazi albo puszczała do mnie oko i wierciła się, niby w krzątaninie, ale tak naprawdę to w radości i dumie, jak widziała, że się zbliżam z koszykiem na czapati. Ale ja – ja okropnie jej się bałam. Do tego stopnia, że gdy jej młodsza, siedząca po prawej stronie, siostra, sprzedawała ładniejsze czapati, nie byłam w stanie kupować tych lepszych, bardziej pulchnych i złocistych placków, bo Środkowa piorunowała mnie wzrokiem. Musiałam kupować tylko u niej. Wtedy obdarowywała mnie uśmiechem i patrzyła ciepło. Potem czapati kupował już tylko Hasbend. On się nie bał i brał te śliczne. Ja unikałam konfrontacji. Odkąd jednak działają Dziewczyny z mojej ulicy, czapati powszednich bez fochów mamy pod dostatkiem.

madrugada ew

*) Czas na Zanizbarze odmierza się tak, jak m.in. w Etiopii, czyli według słońca, które wstaje o godzinie zerowej – naszej 6, czyli godzina pierwsza to siódma rano, południe to godzina 6, popołudniowa 18 to 12. Znajomy Tanzańczyk pokazał nam świetny sposób na szybki odczyt tutejszego czasu – wystarczy, że na zegarze tarczowym, nie elektronicznym, przeciągniemy linie naprzeciwległe między wszystkimi godzinami, a otrzymamy porównanie naszych czasów – i tak godzina 3 jest godziną 9, 4 – 10 itd.

 Dokument bez tytułu