Bez kapelusza z Haiti

afryka.org Kultura Książki Bez kapelusza z Haiti

“Od dwóch dni próbuję skontaktować się z doktorem Legrand Bijou, renomowanym psychiatrą. Jego sekretarka odpowiada mi niezmiennie, że był pięć minut temu, ale właśnie wyszedł.”

“ - Kogo mam zapowiedzieć?
– Laferrière’a.
– Ach, pan jest pisarzem? Tak, tak! Widziałam pana w telewizji, wczoraj wieczorem. W sumie zgadzam się z tym, co pan powiedział… Chwileczkę, zdaje mi się, że właśnie przyszedł… Podam go zaraz do telefonu…
Krótka chwila.
– A, Laferrière… Jak pan się ma?
– Dobrze, doktorze.
– Proszę posłuchać, niech pan tak do mnie nie mówi, nie jest pan w szpitalu. Proszę mi mówić Legrand.
– Tak, doktorze.
– Dobrze… Chciałby się pan ze mną zobaczyć?
– To profesor J.-B. Romain o panu wspomniał.
– A co u niego, starego nicponia? Nie widziałem się z nim już od pewnego czasu.
– Wszystko dobrze. Spotkałem się z nim w sprawie armii zombi…
Dłuższa cisza.
– OK, możemy się zobaczyć, w południe, w restauracji Au Bec fin. Będę przy stoliku w głębi… Odpowiada panu?
– Zgoda, doktorze.
– Legrand.
– Zatem do południa, Legrand.
Restauracja Au Bec fin. Południe. Stolik w głębi.
– Dla mnie to co zwykle. Przychodzę tutaj w każde południe. Panu z kolei radzę wziąć ich kozie mięso w sosie, z białym ryżem i dużą szklankę soku z flaszowca. No, wybrałem panu menu, dzięki temu zyskamy na czasie.
– Dobrze, panie Legrand – mówi kelner.
– Zatem – mówi doktor – czego pan dokładnie ode mnie chce?
– Chodzi o armię zombi…
– To nie moja działka… Dlaczego nie porozmawia pan o tym z J.-B.?
– Zrobiłem to, ale wspomniał o czymś dziwnym, co dzieje się teraz na północnym zachodzie kraju.
– Rzeczywiście, to dość dziwne. Bombardopolis, maluteńkie miasteczko, niedaleko od Port-de-Paix. Amerykanie są w trakcie przeprowadzania w kraju tajnego spisu. Ta ich obsesja liczenia pogłowia bydła. Chcą wiedzieć, ile nas jest. Pięć, sześć, siedem milionów? Haitańscy oficjele zaprzeczają sobie w tej sprawie. Nie ma sposobu, żeby się dowiedzieć. Trzeba przyznać, że w sumie rząd haitański ma gdzieś, ile nas jest. Po co nam to? Więc nie ma sposobu, żeby Amerykanie się dowiedzieli. Spis na Haiti, dobre sobie… Ludzie opowiadają byle co. „Ile ma pani dzieci?”. „Szesnaścioro”. „Gdzie one są?”. „Cała dziewiątka jest teraz w szkole”. „A reszta?”. „Jaka reszta?”. „Pozostałych siedmioro”. „Ale proszę pana, one nie żyją”. „Proszę pani, my nie liczymy martwych”. „A dlaczego? To moje dzieci. Dla mnie żyć będą zawsze”. Jak pan widzi, Laferrière, różnimy się od ludzi z Północnej Ameryki. Dwie różne perspektywy. Amerykanie odejmują swoich umarłych, a my, Czarni, ciągle ich dodajemy… Niezgodność charakterów.
– A w Bombardopolis?
– Któregoś ranka ankieterzy dotarli do Bombardopolis. Badania zapowiadały się dobrze. Codzienna rutyna! Ludzie odmawiają odpowiedzi na najbardziej banalne, z pozoru, pytania. „Jak pan się nazywa?”. „Ma pan na myśli moje prawdziwe nazwisko, panie inspektorze?”. „Pana nazwisko?”. „To tajemnica”. „Nazwisko nie może być tajemnicą”. „Tak, panie inspektorze”. „Więc jak na pana zazwyczaj mówią?”. „Człowiek”. „Człowiek?”. „Tak, człowiek, właśnie tak”. I każde pytanie wywoływało kaskady najbardziej nieoczekiwanych odpowiedzi… Dopiero późnym popołudniem jeden z ankieterów, młody człowiek z Iowa, wpadł na pomysł zadania z pozoru banalnego pytania: „Ile posiłków jada pan dziennie?”. Odpowiedź była jak wybuch: „Raz na kwartał”. „Co raz na kwartał?”. „Jeden posiłek, proszę pana”. „Z czego składa się ten posiłek?”. „Danie z ryżu z kawałkiem wieprzowiny”. „A w inne dni?”. „Nic”. „Jak to nic?”. „Nic, nie jem nic”. Szef ankieterów przyjeżdża na miejsce następnego dnia rano. Ta sama śpiewka. Stacja od razu zaalarmowała sztab generalny w Port-au-Prince, który szybko wysłał na miejsce ekipę ekspertów. Za pierwszym razem trzech zostało w Bombardopolis na prawie tydzień. Według nich, mieszkańcy miasteczka Bombardopolis nie brali nic do ust, nawet szklanki wody, podczas ich pobytu. Osiem dni to całkiem nieźle, ale widzieliśmy już strajkujących, którzy radzili sobie lepiej. Więc sztab generalny powołuje drugą ekipę, z większymi uprawnieniami. Zostali tam dwadzieścia jeden dni i według zdumiewającego raportu, który przedłożyli, mieszkańcy Bombardopolis po dwudziestu jeden dniach głodówki nie przejawiali żadnych oznak fizycznego ani nawet umysłowego osłabienia.
– To zdumiewające – bąkam w końcu.
– Tak, to zdumiewające, ale niech pan poczeka na ciąg dalszy… Trzecia komisja, złożona tym razem z ekspertów z Food and Drug Administration, potężnej federalnej organizacji amerykańskiej… Oni spędzili tam trzy miesiące i dopiero po trzech miesiącach ludzi naszła po raz pierwszy ochota na ciepły posiłek. Naturalnie, cała sprawa została szybko objęta tajemnicą państwową. Zna pan obsesję Amerykanów na punkcie tajemnic…
– A pan opowiada mi o tym z taką swobodą?
Krótka chwila milczenia.
– Cóż! – mówi doktor Legrand Bijou z subtelnym uśmiechem. – Amerykanie i my mamy różne poczucie tajemnicy. Jeszcze jeden przypadek niezgodności charakterów. Zakazali wstępu do Bombardopolis, otaczając miasto drutem kolczastym. Teraz są w trakcie rozpruwania brzucha kury znoszącej złote jajka, żeby sprawdzić, jak to działa. To jedyny sposób, jaki oni znają.
– Jednak to jest wielkie odkrycie, doktorze, które mogłoby rozwiązać problem głodu. Byliśmy zawsze przekonani, że trzeba lepszej dystrybucji owoców Ziemi, co okazało się mrzonką. A gdyby odkryto, że rozwiązanie jest dużo prostsze: wyeliminować konieczność jedzenia?
– Oczywiście, to bardzo ważne, ale amerykańska reakcja była z początku zupełnie inna. Zdaniem potężnych koncernów żywieniowych, które sprzedają zboże, ziemniaki albo pomarańcze na całym świecie, trzeba po prostu zrównać z ziemią miasteczko Bombardopolis. Dla nich taki stan rzeczy pociągnąłby za sobą śmierć przemysłu rolno-spożywczego, co zadałoby śmiertelny cios samemu kapitalizmowi. Jako że żywność jest pierwszym z dóbr konsumpcyjnych. Zdaje się, że według CIA głód pozostaje najpotężniejszą bronią.
– Nie, doktorze, to nie może być broń.
– Ależ oczywiście, że to jest broń. W tych sprawach trzeba im zawsze ufać. Za każdym razem, kiedy CIA chce zmiażdżyć jakiegoś przywódcę w Trzecim Świecie, wystarczy, że zagłodzi populację… Przez chwilę naprawdę rozważali zabicie wszystkich mieszkańców Bombardopolis przez wszczepienie im jakiejś choroby… Białej dżumy, jak mi się zdaje.
– Co im przeszkodziło to zrobić?
– Obsesja wiedzy… Nie zrobią tego, dopóki nie dowiedzą się dokładnie, dlaczego mieszkańcy tej spokojnej mieściny z północno-zachodniego Haiti nie zaznają głodu.
– Dziękuję za objaśnienie, doktorze… Chciałbym, żeby informował mnie pan na bieżąco o tej sprawie.
– Proszę dzwonić… Chciałbym panu pokazać kilka wierszy, które układam wieczorami.
– Z przyjemnością, doktorze.
– Legrand… I co, nie miałem racji, polecając panu kozie mięso?
– Absolutnie, Legrand. Było soczyste. Jeszcze raz dziękuję za przyjęcie mnie tak szybko.

[…]

Nasz sąsiad wpada jak burza.
– Co się stało, Pierre?
– Nikt mi nie powiedział, że notariusz wyjechał z Port-au-Prince. Wyobrażasz sobie, Mario! Dwa dni temu ruszył na północny zachód, do Bombardopolis. Jakieś szaleństwo, to już trzecia znana mi osoba, która pojechała tam w ciągu ostatniego tygodnia.
– Ale co takiego dzieje się w Bombardopolis? – pyta moja matka, tylko po to, żeby okazać zainteresowanie rozmową.
– Nie wiem, Mario. Zdaje się, że są tam Amerykanie. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby budowali w Bombardopolis stację kosmiczną.
– Myśli pan? – pytam.
– Oczywiście, nigdy nie pogodzili się z tym, że byliśmy tam w górze przed nimi.
– Tam w górze, czyli gdzie, proszę pana?
– Na Księżycu.
– Nigdy o tym nie słyszałem – mówię.
– A co pan sobie wyobraża! Że Amerykanie będą trąbili o tym, że nie byli pierwsi na Księżycu? Mówią, że Kennedy dostał szału, kiedy dowiedział się o obecności Haitańczyka na Księżycu, najwyraźniej przybyłego tam przed Armstrongiem.
– Nigdy nie słyszałem o tej historii.
– Oczywiście, to tajemnica państwowa.
Matka przynosi świeżo zaparzoną kawę.
– Więc jak to było?
– To było tak. Armstrong wylądował na Księżycu przekonany, że jest pierwszym człowiekiem kroczącym po tamtych ziemiach. Już zaczynał wykonywać swoje legendarne kangurze podskoki, kiedy usłyszał za sobą głos: „Hej, kolego, nie masz może papierosa? Nie palę już od trzech dni. Wiesz, co to znaczy dla palacza”. Armstrong obrócił się i zobaczył siedzącego za nim rozbawionego Haitańczyka. No, ale tego nigdy nie pokazano publiczności. Oczywiście, superczułe anteny NASA przechwyciły tę rozmowę, ale Kennedy zakazał retransmisji. Bardzo liczył na lądowanie na Księżycu, to miało pomóc przy kolejnych wyborach…
– Czyli Haitańczyk wyprzedził Armstronga o co najmniej osiem dni.
Matka siedzi w rogu, słucha nas i spogląda czujnie. Czyha na mój najmniejszy pogardliwy uśmieszek. Myli się, ta historia naprawdę mnie interesuje, w tym sensie, że chciałbym zrozumieć, jak działa haitański umysł.
– Ale on nie był pierwszy. To był niejaki Occlève Siméon, chłop z Dondon. I pomyśleć, że on nie był nawet pierwszy.
– Dlaczego haitański rząd nie ogłosił tego całemu światu? To byłaby wyśmienita reklama.
Pan Pierre zbywa mnie znużonym gestem, który ma mi dać do zrozumienia, że ludzie Zachodu są często ograniczeni. Oczywiście, uważają, że są inteligentniejsi, bardziej cywilizowani niż reszta świata, nie ma sensu wyjaśniać im, że niektóre osoby nie potrzebują rakiety, żeby polecieć na Księżyc.
– Nawet dla mnie, proszę pana, to trudne do pojęcia…
– Niech pan posłucha, młody przyjacielu… Ich interesuje podróż ciała. Nas, ducha. W pewnym sensie Kennedy miał rację, wtedy po raz pierwszy ludzkie ciało odwiedziło Księżyc, ale nie ludzki duch, możesz sam ocenić.
Śmieje się. Wybuch królewskiego, radosnego, do-
nośnego śmiechu, śmiechu człowieka przekonanego o swojej racji, który nie musi niczego udowadniać reszcie globu, śmiechu człowieka szczęśliwego, że jest u siebie, w swoim kraju.
– Mówi pan o duchu, ale co z człowiekiem, którego Armstrong zobaczył, z kolesiem, który zapytał go o papierosa?
– Oczywiście, Armstrong nie miał zwidów. Naprawdę go zobaczył, ale czy to było ciało na jawie czy ciało we śnie? Myślę, że to było przezroczyste ciało. Nie tylko na Księżycu można natknąć się na kontury ciał. Ujmując rzecz brutalnie, Haitańczycy lubią w ten sposób przemieszczać się w przestrzeni.
Nie odniosłem wrażenia, żebym cokolwiek zrozumiał.
– Co chce pan przez to powiedzieć? – pytam, szczerze zainteresowany.
Uśmiech mojej matki.
– Drogi przyjacielu – odpowiada – połowa ludzi, których spotyka pan na ulicy, jest jednocześnie gdzie indziej. Rozumie pan?
Nie, jeszcze nie zrozumiałem, ale nie chciałem tego mówić panu Pierre’owi, nie chciałem go zawieść. Oto co oznacza spędzić ponad dwadzieścia lat poza krajem. Przestaje się rozumieć najbardziej elementarne sprawy.”

Fragmenty pochodzą z wydanej przez wydawnictwo Karakter książki “Kraj bez kapelusza”. Lektura obowiązkowa dla wszystkich afroentuzjastów! Polecamy!

 Dokument bez tytułu