To Madagaskar wybrał mnie

afryka.org Czytelnia To Madagaskar wybrał mnie

Daniel Kasprowicz jest absolwentem dietetyki Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego. Jeszcze w trakcie studiów wyjechał na miesięczny wolontariat na Madagaskarze. W 2012 roku wrócił tam na dłużej, by pomagać w leczeniu mieszkańców, pracować w Domu Dziecka oraz by przeprowadzić badania dotyczące stanu odżywienia Malgaszów. Po powrocie napisał książkę „Kilasymandry. Jak Madagaskar nauczył mnie kochać”. W 2015 roku wrócił na Madagaskar na 3 lata już jako misjonarz świecki.

Karolina Drejerska: Jak zaczęła się Twoja przygoda z Madagaskarem?

 

Daniel Kasprowicz: Nigdy bym nie podejrzewał, że kiedykolwiek wyjadę do Afryki. Tym bardziej, że będąc jeszcze uczniem w szkole średniej, nigdy nie myślałem o pracy na misjach. Moja przygoda z Madagaskarem rozpoczęła się w 2011 roku, kiedy to za namową kolegi, wyjechałem po raz pierwszy na miesięczny wolontariat do Bemaneviky, małej wioski ukrytej w północno-zachodniej części wyspy. Byłem wówczas na drugim roku studiów dietetyki na Gdańskim Uniwersytecie Medycznym. Wolontariat polegał na miesięcznej pracy w gabinecie dentystycznym – razem z nami w programie wzięła udział Pani stomatolog, która poświęciła się bez reszty, pomagając społeczności Sakalava. Prowadziłem również własne obserwacje Malgaszów, zwracając uwagę na to, co i ile jedzą. Po powrocie obroniłem swój tytuł licencjata i moja specjalizacja ukierunkowała się na zagadnienie bezpieczeństwa żywnościowego i niedożywienia w Afryce. Za namową Pani promotor, profesor Marii Śmiechowskiej, w 2012 roku udałem się na Madagaskar po raz kolejny, by przeprowadzić badania naukowe dotyczące stanu odżywienia dzieci i młodzieży z Mampikony. Udałem się do zaprzyjaźnionych misjonarzy ze Zgromadzenia Ducha Świętego. Przez dwa miesiące badałem niedożywione dzieci i odkrywałem w sercu powołanie, by służyć drugiemu człowiekowi, który nie ma zupełnie nic. Po uzyskaniu przygnębiających wyników badań obroniłem tytuł magistra i postanowiłem wrócić do Mampikony już jako misjonarz świecki. Tak rozpoczęła się moja przygoda z Madagaskarem. Co więcej, po pierwszym powrocie, zauroczony egzotyką wyspy, myślałem, że Madagaskar to wiecznie pachnące laski wanilii, kakao i kawa. Po drugim zaś zdałem sobie sprawę z niewyobrażalnego ubóstwa i nieszczęścia tychże ludzi, którzy nierzadko walczą każdego dnia, by zjeść cokolwiek. Teraz zaś widzę malgaski uśmiech i niepojęte jak dotąd szczęście w oczach moich podopiecznych.

 

Dlaczego wybrałeś akurat to miejsce?

 

Nigdy celowo nie wybierałem tego miejsca. Pamiętam jak dziś, kiedy pewnego dnia otrzymałem wiadomość tekstową od Dominika, który zaproponował mi ów miesięczny wolontariat. Odpowiedziałem mu, że mój udział jest niemożliwy z dwóch powodów. Po pierwsze, będąc jeszcze studentem na taki wyjazd finansowo nie mogłem sobie pozwolić. Po drugie, wręcz nie potrafiłem sobie wyobrazić, by wyjechać aż tak daleko. Niemniej gdzieś w sercu odezwała się chęć podjęcia tego wyzwania i w przeciągu trzech miesięcy zakupiłem bilet – znalazły się i fundusze, i odwaga. Myślę, że to Madagaskar wybrał mnie. Jestem osobą wierzącą i wiem, że cały ten wyjazd, moja praca misyjna, posługiwanie drugiemu człowiekowi i kolejny powrót, teraz już na trzy lata, to po prostu Boży plan. Tak jeszcze w ramach wyjaśnienia, do czasu pierwszego wyjazdu, nie zdawałem sobie dokładnie sprawy z tego, gdzie leży Madagaskar.

 

Czym się tam zajmowałeś?

 

Pierwszy miesiąc mojego rocznego wolontariatu polegał na aklimatyzacji i poznawaniu lokalnego języka. Madagaskar zamieszkuje osiemnaście różnych społeczności, z czego każda posługuje się nieco innym dialektem języka malgaskiego. O ile dotychczasowe krótkoterminowe wyjazdy na Czerwoną Wyspę nie wymagały ode mnie znajomości języka, o tyle teraz wręcz musiałem go poznać, by w ciągu roku pomagać jak najrzetelniej. W międzyczasie w miarę swoich możliwości brałem udział w budowie stołówki dla dzieci, na którą pieniądze zebrałem wraz z przyjaciółmi. Za namową misjonarzy odbyłem również miesięczne praktyki w gabinecie zaprzyjaźnionego lekarza Tsarahita, by pomagać ewentualnym chorym przybywającym na misję. Tak też w przeciągu tego czasu nauczyłem się podawać zastrzyki domięśniowe i dożylne, podłączać kroplówki, rozpoznawać malgaskie lekarstwa i wykonywać mniejsze zabiegi, takie jak odbarczanie ran, ich oczyszczanie i pielęgnacja chorego. Ogólne pojęcie wyniosłem z uczelni, niemniej rzeczywistość afrykańska jest zupełnie czymś innym. Niekonwencjonalne metody to czasem konieczność – w miejscu, gdzie sterylne rękawiczki to luksus, a życie ludzkie w szpitalach i ośrodkach zdrowia odmierzane jest malgaską walutą, by ratować życie trzeba czasem posuwać się do metod, które zapewne w Europie byłyby nieakceptowane. Tak też po praktykach pielęgnowałem chorych na trąd, niedożywionych, przewlekle chorych. Dzień za dniem podawałem zastrzyki z chininą, leki odrobaczające i podłączałem kroplówki na improwizowanych stojakach w domkach z błota. Z czasem, dość naturalnie, pomagałem w przymisyjnym domu dziecka – Kilasymandry. Tak też rozpoczęła się moja nowa przygoda z niesamowitą młodzieżą. Były dni, kiedy wraz z pracownikami łapałem za łopatę i pomagałem przy odbudowie szkoły, zniszczonej przez trąbę powietrzną. Były noce, kiedy  czuwałem przy kroplówce chorych na dur brzuszny. I były chwile, kiedy wraz z Malgaszami wędrowałem do wiosek ukrytych w buszach, by nieść Słowo Boże.

 

Jak dużo wiedziałeś o Madagaskarze przed wylotem?

 

Madagaskar był dla mnie wielką zagadką. Nie wiedziałem zupełnie nic, poza kilkoma szczegółami przemyconymi gdzieś na lekcjach geografii. Wiedza kształtowała się powoli, pod kątem medycznym i dietetycznym, jak również z ust misjonarzy z wieloletnim stażem i samych Malgaszów. Każdego dnia zaskakiwałem się – i nadal jestem zaskakiwany. Pamiętam dokładnie moment, kiedy po raz pierwszy opuściłem pokład czarterowego samolotu, który wylądował na Nosy Be (wysepce tuż obok Madagaskaru). Palmy, mnóstwo palm, gęste, ciężkie, gorące powietrze, mnóstwo ciemnoskórych ludzi o zaskakująco różnych karnacjach, intensywny zapach kwiatów wanilii i langy-langy. Później byłem zaskakiwany przez historie ludzi. Niektóre były niewyobrażalnie tragiczne, inne niezwykle abstrakcyjne, niemniej nadal prawdziwe. Po dzień dzisiejszy nadal dziwię się, kiedy widzę piękny malgaski uśmiech. Dzieci, mimo całej tragedii, jaka ich spotkała, uśmiechają się przepięknie.

 

Czy miałeś problemy z aklimatyzacją w tamtejszym społeczeństwie?

 

Problemów jako takich nie było. Języka nauczyłem się stosunkowo szybko. Po trzech miesiącach dogadywałem się z tutejszą młodzieżą, robiłem samodzielnie zakupy. Po kolejnych trzech tłumaczyłem prace domowe z języka angielskiego i załatwiałem sprawy w urzędach. Problemy pojawiały się raczej na płaszczyźnie kulturowej. Niezrozumiałe dla mnie zwyczaje po prostu doprowadzały do wielu niezręcznych sytuacji, które niemniej szybko udało się obrócić w żart. Często też denerwowałem się, gdy wszelkie sprawy utrudniało “fady”. Jest to w wierzeniach Malgaszów coś świętego bądź przeklętego, coś co trzeba szanować. Pewnego rodzaju zasady, odmienne w społecznościach, wioskach, rodzinach. Przykładem jest gatunek fasoli “vanjo bory” – superodżywczy produkt, który mógłby stanowić źródło zarówno białka, jak i cennych witamin w ubogiej diecie malgaskiej. Niemniej blisko 40% mieszkańców ma zakaz jedzenia tejże fasoli, gdyż duchy przodków mogą mścić się na rodzinie i przekląć ją “trądem”. I za nic w świecie nie można wyprowadzić takiej osoby z błędu. I choćby człowiek przygotował najbardziej apetyczną potrawę na jej bazie, to objęty przekleństwem Malgasz będzie głodował bądź zje suchy ryż. W którymś momencie przyszło mi zaakceptować ich zwyczaje i wierzyć, że poprzez edukację niektóre rzeczy zginą śmiercią naturalną. Taki cel osiągnęliśmy między innymi na naszym domu dziecka i kantynie.

 

Co udało Ci się zmienić w Mampikony podczas wolontariatu?

 

Jest to dość trudne pytanie. Czasem niektórych rzeczy nie jesteśmy w stanie zmierzyć. Wierzę, że poprzez moją obecność udało mi się uratować choć jedno życie. Może byłem akurat w tym wyjątkowym miejscu w wyjątkowym czasie potrzebny tej jednej wyjątkowej osobie. Tego nie wiem.

 

Jak Mampikony zmieniło Ciebie?

 

Przede wszystkim Mampikony nauczyło mnie odpowiedzialności za drugiego człowieka, a tym samym nauczyło mnie kochać bezwarunkowo. Posługiwanie drugiemu człowiekowi, często zbiedzonemu, z gnijącą śmierdzącą raną bądź szukającego po prostu wsparcia w smutku, otwiera serce na potrzeby i cierpienia. Kochać nauczyły mnie dzieci z domu dziecka. Myślę, że na wiele spraw patrzę teraz zupełnie inaczej. Nie bagatelizuję ani też nie umniejszam problemów ludzi z innych regionów. Teraz wiem, czym tak naprawdę problem może być. Widok płaczącego nastolatka, który nie jadł od kilku dni i którego myśli skupione są tylko i wyłącznie na tym, by coś zjeść, jest zatrważający. Ale też wyjątkowy w swoim rodzaju. Przywołuję tutaj historię swojego syna, Farazandriego, którego zaadoptowałem w programie “Adopcji na odległość”.

 

Jesteś autorem książki “Kilasymandry. Jak Madagaskar nauczył mnie kochać“. O czym ona opowiada?

 

Książka jest swego rodzaju dziennikiem, nieregularnymi zapiskami z mojego wolontariatu. Nie jest jednak to typowa książka podróżnicza, bo o podróżach jest tam niewiele. Skupiam się na człowieku. Opisuję moje przeżycia, myśli, które zrodziły się po spotkaniach. Jest to swego rodzaju wędrówka przez historie moich przyjaciół z misyjnego podwórka. Sporą część książki poświęcam właśnie młodzieży z Kilasymandry, która zafascynowała mnie najbardziej. Opisuję zdarzenia zabawne i budzące nadzieję, momenty przygnębiające i niewyobrażalnie trudne, wyciągam na wierzch niektóre absurdy, skupiam się też na medycznych niedoskonałościach bądź zbrodniach popełnianych przez zachodnie organizacje. Mam na myśli propagowanie leków wczesnoporonnych i dokonywanie aborcji finansowanych przez amerykańskie korporacje, korupcję na wszelkich szczeblach rządowych i kradzież kamieni szlachetnych oraz wartościowego drewna przez inne nacje. Nawet wyzysk na giełdach tytoniowych, kosztem spalonych pół uprawnych, odgrywał się całkiem niedaleko naszej misji. Wszystko jednak starałem się opisywać przez pryzmat malgaski, niźli europejski. Jestem przeciwnikiem całkowitej dewastacji kultury afrykańskiej, stąd też na początku zdjąłem swoje europejskie buty, rozmawiałem, stawałem się przyjacielem, a na końcu zaproszony siadałem na macie z rawinali w czerwonych lepiankiach i słuchałem.

 

Nawiązując do tytułu książki, jak Madagaskar nauczył Cię kochać?

 

Kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z dzieckiem umierającym z głodu, bądź zupełnie opuszczonym i bezdomnym, i kiedy zauważyłem, że wbrew całemu nieszczęściu, jest ono w stanie uśmiechnąć się jeszcze raz, zdałem sobie sprawę, że nie to co posiadamy, ale to kim jesteśmy tak naprawdę nas określa. Malgaskie dzieci poprzez swoją determinację i radowanie się każdego dnia nauczyły mnie jak kochać życie. Lucien, jeden z naszych podopiecznych z domu dziecka, pierwszego dnia, kiedy zjawił się na misji, opowiadał o tragedii, która zdarzyła się w jego wiosce. Jego społeczność Tsymihety zostało zaatakowane przez Sianaka. Spalono domy i pola, rozkradziono bydło, wymordowano pół społeczności. Ocaleli jedynie Ci, którzy uprawiali zboże na oddalonych ryżowiskach bądź Ci, którym udało się uciec. Ojciec Luciena powiedział mu, by szedł prosto przed siebie, w słońcu, bez jedzenia i żadnych środków, bo słyszał, że na tej drodze są misjonarze, którzy będą mu wstanie pomóc. Będzie mógł kontynuować naukę i żyć godnie, gdyż – jak twierdził jego ojciec – on już nie jest w stanie nic mu więcej zapewnić. I tak, przez kilka dni chłopak szedł samotnie, aż trafił do Mampikony. Na początku bardzo nieśmiały i nieco przerażony, teraz każdego dnia jest dla mnie świadectwem prawdziwego zamiłowania do życia, do nauki, do rodziny. Ten moment, kiedy zjawił się brudny i wychudzony, nadal tkwi w mojej głowie. Pamiętam też, jak pierwszego dnia nie miał jeszcze ubrań i ubrał moją za dużą koszulkę. Jest Blina, dwunastoletnia dziewczyna, która mimo tego, że warunki w których mieszka są zatrważające, mimo że posiłek w kantynie jest jej jedynym posiłkiem, to nadal uśmiecha się najpiękniej i najszczerzej na świecie. Większość dzieci z naszego domu dziecka ma historie bardziej bądź mniej tragiczne, ale w całym tym życiowym bałaganie nigdy nie braknie właśnie tego pięknego uśmiechu i rozradowanych oczu. Tak Madagaskar nauczył mnie kochać.

 

Joanna Śliwińska napisała, że w Twojej książce wciąż powraca pytanie, kto komu więcej ofiarował. Czy już wiesz, jak to jest – kto komu więcej ofiarował?

 

Zdecydowanie więcej ofiarowali mi Malgasze. Każdego dnia służyłem i służę im najlepiej jak potrafię. Każdego dnia przygotowujemy posiłki dla przeszło sześciuset dzieci, leczymy i wydajemy lekarstwa potrzebującym, organizujemy okolicznościowe paczki, na początku roku szkolnego rozdajemy pełną szkolną wyprawkę i wiele, wiele więcej. I choć w domu dziecka staram się być bardziej ich starszym bratem, niźli wolontariuszem, to niemniej w wymiarze niematerialnym otrzymałem od nich rzeczy, których nie jestem w stanie ani zmierzyć ani opisać słowami. Zaskakuję się tutaj każdego dnia. Wydawać by się mogło, że Ci ludzie nie są w stanie nic Ci ofiarować, niemniej w którymś momencie uświadamiasz sobie, że ich obecność, ich wdzięczność, ich uśmiech, wspólne przebywanie i uczenie się malgaskiej rzeczywistości nierzadko opartej na ubóstwie, głodzie i chorobach, to najcenniejsza nauka w twoim życiu. Cieszę się, że z każdej minuty spędzonej na Madagaskarze jestem w stanie wyciągnąć lekcję życia, która kształtuje mnie na nowo. Początki bywały trudne. Afrykańskie dłuto rzeźbiące europejskie przyzwyczajenia i wygody czasem może zaboleć. Bo tak naprawdę nikt nie chce oglądać na co dzień tragedii, ani patrzeć na głodne dzieci. Tutaj trzeba mierzyć się z tym każdego dnia. Ale dopóki dziecko się uśmiecha, świat i życie nadal tutaj trwają.

 

Na co przeznaczasz dochód ze sprzedaży książki?

 

Dochód ze sprzedaży książki postanowiłem przeznaczyć na bohaterów, którzy ją tworzą. Za zebrane pieniądze zakupujemy lekarstwa, rzeczy codziennego użytku do domów dziecka i realizujemy generalne cele misyjne. A czym są owe cele misyjne? Na to pytanie również znalazłem odpowiedź podczas swojej pracy. Czasem jest to zastrzyk z chininą ratujący życie chorego na malarię Jose Pascala, kosztujący zaledwie siedemdziesiąt pięć groszy. Czasem jest to przewiezienie umierającego do najbliższego szpitala oddalonego o trzysta kilometrów. Czasem to buty dla dzieci z domu dziecka, by w porze deszczowej uchronić je przed skaleczeniami. A czasem to zwykły mały cukierek, który wywoła niewyobrażalnie piękny uśmiech wśród najmłodszych kwiatów Madagaskaru.

 

Dlaczego zdecydowałeś się wrócić na Madagaskar? Czy się tam teraz zajmujesz?

 

Podczas rocznego wolontariatu odkryłem swoje powołanie misyjne i na Madagaskar wróciłem już jako misjonarz świecki oficjalnie posłany przez Episkopat ds. Misji. Planuję posługiwać przez kolejne trzy lata i obecnie realizujemy projekt budowy ośrodka zdrowia z laboratorium medycznym, by jeszcze szybciej i jeszcze lepiej leczyć nasze dzieci. O tym czym się zajmuje piszę również na swoim blogu (danielkasprowicz.pl). W tym momencie wszystkie nasze siły skupione są na walce ze skutkami powodzi, która miała miejsce w okolicach Mampikony. Wielka woda zniszczyła pola uprawne i większość lepianek Malgaszów, pozostawiając ich bez środków do życia. Dużo pracy i przygotowań, ale się nie poddajemy.

 

Czy możemy wesprzeć Twoją działalność?

 

Działalność można wesprzeć na kilka sposobów. Można zakupić książkę “Kilasymandry. Jak Madagaskar nauczył mnie kochać”, gdyż jak wspomniałem zysk z jej sprzedaży jest również źródłem finansowania naszej misji. Można wziąć udział w programie “Adopcji na odległość” i pomóc konkretnej osobie poprzez finansowanie edukacji i wyżywienia. Można przelać dobrowolną ofiarę na konto bankowe, wspomagając w ten sposób wybrane cele misyjne. Na wszelkie pytania odpowiadam mailowo (d.kasprowicz1990@gmail.com) i za wszelkie wsparcie z góry dziękuję. Bardzo ważna jest również modlitwa za nasze działania, gdyż to ona jest fundamentem naszego powodzenia. Za nią również wielkie Bóg zapłać!

 

Gdzie widzisz siebie za dziesięć lat?

 

Wiele osób pytało się mnie, czy planuję zostać na Madagaskarze już na zawsze. Nie wiem, co będzie za dziesięć lat. Nie potrafię sobie nawet tego wyobrazić, niemniej jak każdy, mam pewne marzenia. Moim marzeniem jest skończyć doktorat na uczelni medycznej z zakresu bezpieczeństwa żywnościowego i niedożywienia. A następnie pracować w światowej organizacji walczącej z tym problemem w krajach rozwijających się. Marzę o pracy w głównej siedzibie FAO, gdzie poprzez doświadczenie z prowadzenia projektów w Afryce, mógłbym pomagać w innych krajach zwalczać głód i problem braku bezpieczeństwa żywnościowego. Zobaczymy. Jak na razie z całych sił wierzę, że dzieci, które tutaj pokochałem, będą uśmiechać się niezmiennie do samego końca.

 Dziękuję za rozmowę.

 Dokument bez tytułu