Amir Wadżdi

afryka.org Kultura Książki Amir Wadżdi

“Aleksandria to kropla rosy, biała piana obłoku, to promienne miejsce obmyte niebiańską wodą, serce wspomnień oblewanych miodem i łzami” – napisał Nadżib Mahfuz w swojej książce “Pensjonat Miramar”, która ukazała się właśnie na polskim rynku wydawniczym.

Nareszcie Aleksandria.

Aleksandria to kropla rosy, biała piana obłoku, to promienne miejsce obmyte niebiańską wodą, serce wspomnień oblewanych miodem i łzami.

Potężny wysoki budynek pojawia się jak stara twarz, która tkwi w twojej pamięci, znasz ją, ale ona patrzy przed siebie obojętnie i cię nie poznaje. Stare, obdrapane ściany, zniszczone od wilgoci. Budynek stoi frontem do zatoczki Morza Śródziemnego, której brzegi pokrywają gęsto drzewa palmowe i figowce zagajnika ciągnącego się daleko wzdłuż wybrzeża. W sezonie polowań dochodzą z niego strzały z dubeltówek. Silny podmuch wiatru prawie zgina wpół moje wychudzone ciało, nie potrafię z nim walczyć tak jak dawniej. Marianna, kochana Marianna. Pragnę cię zastać w twojej historycznej twierdzy, inaczej będę musiał pożegnać się ze światem. Już niewiele czasu mi zostało, wszystko na świecie się powtarza, jednak przedstawia on dziwny obraz dla zmęczonego, ocienionego białymi brwiami, pozbawionego rzęs oka. Wróciłem do ciebie wreszcie, Aleksandrio.
. . .
Nacisnąłem dzwonek mieszkania na czwartym piętrze. Drzwi się uchyliły i stanęła w nich Marianna. Bardzo się zmieniłaś, kochanie. Nie poznałaś mnie w ciemnym korytarzu. Twoja biała, czysta cera i złote włosy błysnęły w świetle wpadającym przez okno w głębi mieszkania.
– Czy to pensjonat Miramar?
– Tak, proszę pana.
– Czy znajdzie się wolny pokój?
Drzwi się otworzyły i powitała mnie figura Matki Boskiej z brązu. Zapach, którego czasami było mi brak. Staliśmy, patrząc na siebie. Wysoka, elegancka, złote włosy, zdrowie raczej niezłe, ale mocno
zgarbione plecy, zapewne farbowane włosy, żylaste ręce, zmarszczki w kącikach ust wskazują na podeszły wiek. Masz, kochana, sześćdziesiąt pięć lat, ale nie odpłynęła od ciebie całkiem twoja uroda.
Czy mnie pamiętasz?
Przyglądała mi się badawczo. Wreszcie coś drgnęło w niebieskich oczach. Tak, pamiętasz mnie. Wróciłem do istnienia.
– Och… To pan!
– Madame!
Uściskaliśmy się gorąco. Wzruszona, śmiała się głośno, jak kobiety z Al‑Anfuszi. Jednym ruchem zrzuciła z siebie powagę.
– Amir Bek, nie do wiary, pan Amir… Ha… ha…
Usiedliśmy na hebanowej kanapie stojącej pod figurą Matki Boskiej, a nasze postacie odbijały się w szybie szafy z książkami stanowiącej dekorację.
– Hol wcale się nie zmienił – powiedziałem, rozglądając się dokoła.
– Ależ był kilka razy odnawiany, malowany – zaprotestowała, machając rękami. – Są tu nowe rzeczy: żyrandol, parawan, radio…
– Jakie to szczęście, Marianno, że widzę cię w dobrym zdrowiu.
– Pan także, monsieur Amir, jest zdrowy, odpukać…
– Och, mam kłopoty z jelitem grubym i prostatą, w każdym razie Bogu niech będą dzięki.
– Przyjeżdżać na koniec lata?
– Przyjechałem na stałe. Kiedy widzieliśmy się ostatni raz?
– W roku… Powiedział pan, na stałe?
– Tak, moja droga. Ostatni raz widziałem cię prawie dwadzieścia lat temu.
– Taki kawał życia się ukrywać.
– Praca, kłopoty…
– Założę się, że nieraz odwiedzał pan Aleksandrię w ciągu tych lat.
– Czasami, ale miałem nawał pracy, wiesz najlepiej, jak to jest w dziennikarstwie.
– Wiem także, jak niewdzięczni są mężczyźni.
– Kochana Marianno, jesteś moją Aleksandrią.
– Oczywiście ożenił się pan.
– Jak dotąd nie!
– Więc kiedy ma pan zamiar to zrobić?
– Nie jestem żonaty, nie mam dzieci, już nie pracuję, koniec ze mną, Marianno – powiedziałem ze złością. – W takiej sytuacji wezwała mnie Aleksandria – mówiłem dalej, bo zachęciła mnie ruchem
ręki – tu się urodziłem, a ponieważ nikt z moich bliskich nie żyje, pomyślałem o jedynym przyjacielu, jaki mi pozostał.
– Dobrze, gdy człowiek znajdzie przyjaciela, który będzie dzielił z nim jego samotność.
– Pamiętasz dawne czasy?
– Minęły jak wszystko, co piękne.
– Ale my musimy żyć.
Przyszła chwila pomówienia o cenie i potargowania się. Marianna stwierdziła, że nie ma innych dochodów poza tymi z pensjonatu, dlatego przyjmuje gości także w zimie, nawet jeżeli to są nieznośni studenci. W tym celu korzysta z pomocy pośredników i pracowników hoteli. „Tak nisko upadłam”. Przydzieliła mi pokój numer sześć w skrzydle mieszczącym się daleko od morza.

Uzgodniliśmy rozsądną cenę za wszystkie miesiące z wyjątkiem letnich, w których mógłbym mieszkać, ale płacąc letnią taryfę. W każdym razie w umowie było obowiązkowe śniadanie. Serce
sercem, wspomnienia wspomnieniami, a targować się trzeba, udowodniła Madame. Zapytała mnie o walizki, odparłem, że zostawiłem w przechowalni na dworcu.
– Nie był pan pewny, czy Marianna jeszcze żyje, co? No, niech będzie na zawsze – dodała.
Spojrzałem na swoją rękę, która już przypominała rękę mumii w Muzeum Egipskim.

Mój pokój w niczym się nie różnił od pokojów wychodzących na morze. Niezbędne sprzęty, wygodne fotele w starym stylu. Książki mogą zostać w pudłach, a te, do których się wraca, niech leżą na
stole lub toaletce. Niczego mu nie brakowało z wyjątkiem światła, panował w nim półmrok, ponieważ okno wychodziło na wewnętrzny szyb ze świetlikiem w dachu; po jego ścianach pięły się schody
dla służby, miauczały koty i nawoływali się robotnicy. Zajrzałe do wszystkich pokojów, różowego, liliowego i niebieskiego, były puste. W dawnych czasach w każdym z nich mieszkałem całe lato,
a nawet dłużej. Mimo że zniknęły stare lustra, wspaniałe dywany, srebrne świeczniki i kryształowe żyrandole, pozostał lekki ślad arystokracji w tapetach o liściastym wzorze, wysokich sufitach pokrytych obrazami aniołów.

– To był pański pensjonat – westchnęła Marianna, a ja zauważyłem, że ma sztuczne zęby.
– Oby Bóg dał, żeby istniał jak najdłużej.
– Większość gości w zimie to studenci, w lecie przyjmuję każdego, kto się nawinie. . . .
– Amirze Beku, wstaw się za mną u Jego Ekscelencji.
– Ekscelencjo, ten człowiek nie ma odpowiednich kwalifikacji, ale stracił syna na wojnie i zasługuje na to, żeby kandydować ze swojego okręgu…
Zgodził się ze mną, niech mu Bóg da najlepsze mieszkanie w raju, lubił mnie i z prawdziwym zainteresowaniem czytał moje artykuły. Któregoś dnia powiedział: Jesteś bijącym psem narodu. Niech Bóg będzie dla niego miłosierny, q wymawiał jak k. Słyszało to kilku moich kolegów z Partii Ojczyzny i kiedy tylko się spotykaliśmy, witali mnie: Witaj, psie narodu. Mimo wszystko były to dni chwały, walki i bohaterstwa. Tak, Amir Wadżdi był wyjątkowym człowiekiem, zwracali się do niego w potrzebie przyjaciele i unikali go ze strachu wrogowie.

W swoim pokoju wspominam, czytam albo odbywam popołudniową drzemkę, w holu spędzam wieczory na rozmowie i słuchaniu radia z Marianną. Inne rozrywki zapewnia kawiarnia Miramar, znajdująca się w tym samym budynku na dole. Bardzo rzadko się zdarza, że spotykam kogoś, kogo znam lub kto zna mnie, nawet w sławnej kawiarni Trianon. Odeszli przyjaciele i odeszły ich czasy. Poznałem cię, zimowa Aleksandrio. O zmierzchu pustoszeją twoje ulice i place, w deszczu i pustce hula wiatr. Wieczorne rozrywki i rozmowy toczą się w twoich mieszkaniach.

Ten starzec ukrywający swoje zmumifikowane ciało w garniturze z epoki Noego.
Redaktor naczelny, pożal się Boże… Jakie czasy, taki redaktor…
– Czasy krasomówstwa minęły… Wymyśl coś innego zamiast „pasażer samolotu”.
Co można wymyślić zamiast „pasażer samolotu”?! Głupia, tłusta kukła! Pióro jest stworzone dla ludzi mądrych i kulturalnych, nie dla rozpustników, awanturników, których mózgi zniszczył alkohol i knajpy… Ale, niestety, byliśmy skazani na takich „redaktorów”.

Siedziałem w fotelu ubrany w bonżurkę, a Marianna rozparła się na hebanowej kanapie pod figurą Matki Boskiej. Jakaś europejska stacja nadawała muzykę taneczną. Wolałbym posłuchać innej muzyki, ale nie chciałem jej przeszkadzać. Przymknęła oczy i rozmarzona poruszała rytmicznie głową jak za dawnych dni.
– Byliśmy i jesteśmy przyjaciółmi, prawda? – odezwałem się.
– Całe życie…
– Nigdy nie byliśmy kochankami!
– Gustowałeś w wiejskich dziewczynach, nie zaprzeczaj – roześmiała się.
– Z jednym wyjątkiem, pamiętasz?
Długo się śmiała, wreszcie przypomniała:
– Tak, raz przyszedłeś z jakąś cudzoziemką, a ja kazałam ci się zarejestrować: Amir Wadżdi z małżonką.
– Ale trzymałem się z daleka od ciebie z innego powodu. Byłaś piękna i luksusowa, monopol na ciebie miały tylko ważne osobistości.
Jej twarz jaśniała szczęściem. Najważniejsze dla mnie, żebyś mnie przeżyła chociaż o jeden dzień, żebym nie musiał szukać innego lokum. Jesteś jedynym namacalnym dowodem, że to, co było, od
czasów podbojów arabskich do dziś, minęło i nie było złudzeniem…

– Wielce szanowny panie, żegnam pana, niech pana Bóg prowadzi.
Patrzył na mnie ze złością, zawsze go irytowałem.
– Najwyższy czas, żebym odszedł – powiedziałem.
– Wielka szkoda – odparł, skrywając ulgę. – Wszystkiego dobrego.
Wszystko się skończyło. Zamknęła się kolejna strona historii bez słowa pożegnania, bez żadnej uroczystości, ani nawet notatki w prasie z okresu artykułu o samolocie. Łotry, pedały, żadnego szacunku dla człowieka, jeżeli nie jest piłkarzem.

Patrzyłem na Mariannę siedzącą pod figurą Matki Boskiej.
– Cesarzowa Helena się nie umywa.
Roześmiała się i rzekła:
– Zanim się pojawiłeś, siedziałam sama, nie czekałam na znajomych, ciągle zagrożona atakiem nerek…
– Mam nadzieję, że wszystko w porządku, a gdzie jest twoja rodzina?
– Wszyscy wyjechali – westchnęła, wykrzywiając usta, co uwydatniło zmarszczki wokół nich. – Gdzie mam jechać – pomyślałam, tu się urodziłam, nigdy nie byłam w Atenach, zresztą nie będą przecież
nacjonalizowali małych pensjonatów.

Podoba mi się, gdy ktoś jest szczery i mówi prawdę; zamiast prawa powinna rządzić miłość. Pięknie powiedziane. Oby cię Bóg obdarzył dwoma pomnikami i śmiercią.

Kair jest moją ojczyzną, lecz Aleksandria nie ma sobie równych. Na zewnątrz hula wiatr, skrada się ciemność. Marianna wstała, zapaliła trzy dolne lampy żyrandola wiszące jak kiście winogron i wróciła
na swoje miejsce.
– Byłam damą, w każdym calu – powiedziała.
– Nadal jesteś damą, kochanie.
– A pan pije jak dawniej?
– Kieliszek do kolacji, jem tylko lekkie potrawy, to sekret mojej żywotności mimo wieku.
– Monsieur Amir, mówi pan, że Aleksandria nie ma sobie równych.
Skąd, to już nie ta Aleksandria. Pełno śmieci na ulicach.
– Musiała wrócić do prawowitych właścicieli, kochana – powiedziałem ze współczuciem.
– Ale to przecież my ją stworzyliśmy!
– A ty, nie pijesz już jak dawniej?
– Nie, nawet kieliszka, mam nadciśnienie z powodu nerek.
– Pięknie by było leżeć koło siebie w muzeum, ale obiecaj mi, że nie umrzesz przede mną.
– Monsieur Amir, pierwsza rewolucja zabiła mi pierwszego męża, druga pozbawiła mnie majątku i rodziny, niech mi pan powie, dlaczego?
– Dzięki Bogu jakoś sobie radzisz, a my jesteśmy twoją rodziną, takie wypadki zdarzają się na świecie każdego dnia.
– Co za świat!
– Może byśmy zmienili tę obcą stację?
– Umm Kulsum dopiero wieczorem, a teraz nie ma innej stacji.
– Tak jest, kochanie.
– Niech mi pan powie, dlaczego ludzie męczą jedni drugich, dlaczego się starzejemy?
Roześmiałem się i nic nie powiedziałem. Przeniosłem wzrok na ściany, na których wymalowana była historia. Oto fotografia kapitana, gęste wąsy, mundur, wysoka czapka, to jej pierwszy mąż, być
może jedyny mężczyzna, którego kochała, zabity w czasie rewolucji 1919 roku. Naprzeciwko, nad szafą z książkami, portret starej matki Marianny; była nauczycielką. W sali za parawanem portret drugiego męża, króla kawioru, właściciela pałacu Al‑Ibrahimijja, który pewnego dnia stwierdził, że jest bankrutem, i popełnił samobójstwo.
– Kiedy otworzyłaś pensjonat?
– Niech pan powie raczej, kiedy zostałam zmuszona go otworzyć… W 1925 roku. Rok nieszczęść i smutku.
. . .
– I tak jestem prawie więźniem we własnym domu w związku z deklarowaniem poparcia dla króla.
– Fałsz i kłamstwo, Ekscelencjo.
– A ja myślałem, że rewolucja oczyściła ludzi z ich słabostek.
– Dzięki Bogu jądro jest zdrowe. Pozwolę sobie przeczytać Ekscelencji jutrzejszy artykuł…

– Byłam damą, monsieur Amir – mówiła, pocierając twarz cytryną. – Kochałam przyjemne życie, światła, blask, przepych, stroje, salony, objawiałam się gościom jak słońce.
– Widziałem to na własne oczy.
– Widziałeś tylko właścicielkę pensjonatu.
– I jako taka też świeciłaś jak słońce.
– Moi goście byli dygnitarzami, ale co to za pociecha w obecnej sytuacji.
– Ciągle jesteś damą, w całym tego s
łowa znaczeniu.
Pokiwała głową.
– Co się stało z dawnymi przyjaciółmi?
– Stało się to, co im było pisane.
– Czemu się pan nie ożenił, monsieur Amir?
– Taki pech. Szkoda, że nie mamy dzieci.
– Ano, obydwaj moi mężowie byli bezpłodni.
Coś mi się wydaje, że to ty byłaś bezpłodna. To smutne, bo przecież istniejemy tylko po to, by dawać życie.

Ten duży dom przemienił się z czasem w hotel. Przechodnie na ulicy Chana Dżafara widzą w nim małą twierdzę. A mnie się wyrył w sercu jego stary dziedziniec, przez który prowadziła droga na Chan al‑Chalili, stare domy dokoła i leciwa latarnia gazowa, pamiątkowy obraz upojenia gorącą miłością, ale i rozczarowania. Imama, biała broda, okrutne słowo „nie”; ślepy fanatyzm zabija miłość, która istniała na świecie milion lat przed wszystkimi religiami.
– Panie mój, proszę o rękę córki, jak nakazuje sunna Boga i Jego Proroka. Zamilkł, filiżanka nietkniętej kawy stała między nami.
– Jestem dziennikarzem – powiedziałem – jestem majętny, mój ojciec, szajch, był sługą w meczecie Sajjida Abu al‑Abbasa al‑Mursiego…
– Niech Bóg będzie dla niego miłosierny, był pobożnym muzułmaninem.
Wziął do ręki różaniec i mówił dalej:
– Synku, należałeś do nas, kiedyś byłeś studentem Al‑Azharu. O tym się nie zapomina.
– A potem wyrzucono cię z Al‑Azharu, pamiętasz?
– Panie mój, to dawna sprawa, wyrzucano wtedy za byle błahostkę, byłem młody, tego wieczoru śpiewałem w zespole, może coś niechcący powiedziałem…
– Wielu mądrych ludzi rzucało na ciebie hańbiące oskarżenia.
– Panie mój, kto może oskarżać człowieka o bezbożność? Kto zna serce człowieka?… Tylko Bóg.
– Może także ten, kto postępuje według wskazań Boga? Do diabła. Kto może pretendować do tego, że zna wiarę? Bóg objawił się Prorokom, a my bardziej od nich potrzebujemy objawienia. Gdybyśmy uświadomili sobie nasze miejsce w wielkim domu, który się nazywa świat, dostalibyśmy tylko zawrotu głowy.

Strzeżmy się lenistwa. Pospacerujmy, rankiem w słońcu, to wielka przyjemność. Jakże piękne są ciepłe dni w Al‑Balmie i Al‑Badży.
Nawet jeżeli jesteś samotny, a dokoła wielopokoleniowe rodziny.
Ojciec czyta gazetę, matka haftuje, dzieci się bawią. Szkoda, że nie wymyślono urządzenia dla samotnych, z którym można by było rozmawiać i spędzić wieczór, takiego elektronicznego człowieka,
by z nim grać w nard, szkoda, że nie można wstawić sobie nowych oczu i cieszyć się znowu oglądaniem roślin na ziemi i barwami nieba. Długo żyliśmy w epoce, w której dużo się działo, wypełnionej różnymi wydarzeniami, bogatej w idee, wiele razy przychodziło nam do głowy, żeby pisać wspomnienia – jak to zrobił dawny przyjaciel Szafik Pasza – ale nie zrealizowaliśmy tych zamierzeń. Jakoś nie mogliśmy się na tym skupić, brak nam było silnej woli, byliśmy leniwi. Pozostał żal i poczucie straty, a teraz osłabły ręce, zawodzi pamięć i znikła energia. Wspomnienia z Al‑Azharu
poszły w zapomnienie, tak jak i przyjaciele, Asz‑Szajch Ali Mahmud, Zakarija Ahmad i Sajjid
Darwisz, Partia Ummy razem z tym, co mi się w niej podobało i co odrzucałem, Partia Ojczyzny z całym jej entuzjazmem i głupotą, Partia Wafd i jej wieczna światowa rewolucja, spory i konflikty
partyjne, które doprowadziły do tego, że zamknąłem się w sobie, odizolowałem i pozostałem neutralny, co i tak nie miało znaczenia, Bracia Muzułmanie, których nie lubiłem, komuniści, których nie rozumiałem, rewolucja, która wchłonęła wszystkie nurty, moje przygody na ulicy Muhammada Alego, uparta niechęć do małżeństwa. Gdyby mi było dane napisać wspomnienia, byłyby naprawdę
zadziwiające.

Odwiedziłem ze wzruszeniem lokale Atineosa, Pasturidisa i Park Antoniadesa. Posiedziałem jakiś czas w holu hotelu Windsor i Cecil, gdzie w dawnych czasach spotykali się paszowie i zagraniczni dyplomaci i gdzie można było zdobyć informacje, śledzić wydarzenia, ale zobaczyłem tylko kilku cudzoziemców z krajów Wschodu i kilku z Zachodu. Wróciłem do pensjonatu, prosząc Boga o dwie rzeczy: żeby mi pozwolił rozwiązać problemy związane z wiarą i żeby mnie nie dopadła choroba, z powodu której nie mógłbym się poruszać i nie znalazłbym nikogo, kto by mi podał rękę.

Jakiż to piękny obraz, pulsujący młodością. Prawą nogę położyła na siedzeniu kanapy, druga pozostawała na podłodze. Siedziała odchylona do tyłu, ręce rozłożyła na oparciu kanapy, głowę zwróciła w stronę kamery, uśmiechnięta, dumna ze swojej urody. Dekolt klasycznej szerokiej
sukni odkrywał długą szyję i ciało gładkie jak marmur. Marianna włożyła czarny płaszcz, granatowe pończochy, wybierając się z wizytą do lekarza. Siedziała tak, czekając, aż trzeba będzie wyjść.
– Zdaje się, że mówiłaś, że rewolucja pozbawiła cię wszystkiego – odezwałem się.
– Nie słyszał pan o katastrofie z obligacjami? – odparła, podnosząc brwi.
Chyba domyślała się, co mi chodzi po głowie i o co chcę zapytać, więc dodała:
– Straciłam to, co zarobiłam w czasie drugiej wojny, niech mi pan wierzy, zarobiłam dużo dzięki odwadze, bo uparłam się, że zostanę w Aleksandrii, podczas gdy wielu wyjeżdżało do Kairu i na wieś,
bojąc się niemieckich nalotów. Zamalowałam okna na niebiesko, spuściłam story i tańce odbywały się przy świecach. Nikt nie dorównywał w hojności i wielkoduszności oficerom imperium.

Po jej wyjściu zostałem sam. Patrzyłem w oczy jej pierwszego męża, a on patrzył na mnie. Ciekawe, kto cię zabił i jaką bronią. I ilu ludzi z naszego pokolenia zginęło z twojej ręki, zanim cię zabito. Nasze wspaniałe pokolenie przewyższało wszystkie w obfitości ofiar.

Fragment pochodzi z książki “Pensjonat Miramar”, wydanej właśnie przez wydawnictwo Smak Słowa.

 Dokument bez tytułu