„Afryka 2×2”, czyli podróż poślubna rowerami przez Afrykę (1)

afryka.org Czytelnia „Afryka 2×2”, czyli podróż poślubna rowerami przez Afrykę (1)

Ela Wiejaczka i Tomek Budzioch w czerwcu 2014 r. wzięli ślub, a w grudniu wyruszyli w podróż poślubną. W 141 dni przejechali 7560 km, przemierzając 11 krajów Afryki: Namibię, Botswanę, Zambię, Zimbabwe, Mozambik, Malawi, Tanzanię, Burundi, Rwandę, Ugandę i Kenię. Aha, środkiem transportu był… rower.

Karolina Drejerska: Skąd wziął się pomysł na tak nietypową podróż poślubną?

 

Ela Wiejaczka: Nie wiem jak to się stało, że coś tak długiego i w sumie trudnego, wymyśliliśmy jako podróż poślubną, na pewno składowe były takie, że ja do Afryki, a Tomek na rower. Najpierw miała być Afryka zachodnia, ale przez zagrożenie związane z wirusem Ebola zmieniliśmy trasę. Tomek  usiadł przy mapie i powiedział: stąd-dotąd, z Namibii do Kenii. Ja potem dodałam „od oceanu do oceanu”.

 

Tomek Budzioch: Nie wiedzieliśmy wtedy, że to jest nietypowa trasa. Dopiero w trakcie podróży, kiedy rowerzyści jadący z północy na południe (z Kairu do Kapsztadu) pytali nas skąd taki pomysł, zorientowaliśmy się, że jedziemy „dziwacznie”. Słyszałem wcześniej, że wielu uważa trasę Kair-Kapsztad za kultową, ale nie wybieraliśmy trasy tak, żeby była inna. Dla mnie głównym powodem wybrania takiej podróży były słowa Eli sprzed lat – mówiła, że marzy o bilecie do Afryki w jedną stronę. Dorzuciłem „na rowerach?”, a Ela się zgodziła. To był wyznacznik jechania w długą trasę.

 

Ela: Pamiętam myśl: „Nie jeżdżę za bardzo na rowerze, ale skoro będę w Afryce, to z pedałowaniem jakoś dam radę”. Później kilka razy w Namibii pomyślałam: „Co mnie podkusiło?!”, ale z drugiej strony trzymałam się myśli: „Dzisiaj 70 km, a o jutro będę się martwić jutro”.

 

Dlaczego Afryka?

 

Tomek: Afryka to miłość mojej żony, z drugiej strony ja też chciałem zobaczyć, dlaczego ją tam ciągnie. Niekoniecznie z pozycji pasażera samochodu na wycieczce z biura podróży.

 

Ela: Co do długości wyjazdu – wiedzieliśmy, że albo teraz, albo dopiero za kilkanaście lat. Najważniejsze, co mieliśmy teraz, to czas – byłam gotowa nawet nieco się zadłużyć (śmiech).

 

Dlaczego wybraliście rower jako środek transportu?

 

Tomek: Bo daje nieprawdopodobne możliwości bliskiego kontaktu z miejscowymi, doświadczyłem tego wcześniej w Indiach. Rowerzysta przemieszcza się stosunkowo wolno, może zatrzymać się w dowolnym miejscu i przede wszystkim – nie jest oddzielony szybą klimatyzowanego samochodu.

 

Ela: Z perspektywy widzę – nie myślałam o tym przed wyjazdem – że dzięki rowerowi dociera się do absurdalnych miejsc. Rzadko układaliśmy plan, dokąd jutro dojedziemy. Najczęściej pedałowaliśmy do osiemnastej i zaczynaliśmy rozglądać się za noclegiem. Spaliśmy więc w absolutnie przypadkowych miejscach, w maleńkich wioskach czy nawet pojedynczo rzuconych w buszu obejściach. Zatrzymywaliśmy się tam, gdzie nigdy nie zatrzymują się samochodowi turyści.

 

Jak Wasi bliscy zareagowali na ten pomysł?

 

Tomek: Najbardziej nerwowo zareagowała moja mama. Większości przyjaciół i znajomych bardzo podobał się ten pomysł. Mój brat i jego żona bardzo trzymali za nas kciuki, rodzice też – jak już widzieli, że to się dzieje – wspierali nas i chwalili się nami.

 

Ela: Przypomnij sobie komentarze, które słyszeliśmy przed wyjazdem! Ksiądz Kiełbasa, który 20 lat spędził w Zambii, powiedział: „To bezmyślne! Co zrobicie, jak was zaatakują zwierzęta? Nie bądźcie naiwni!”. Inni rzucali tylko: „Nie będziemy komentować” albo „To jest bardzo niebezpieczne! Nie jedźcie!”. Od przyjaciółek usłyszałam „Jesteś szalona!” – komentarz bardzo dopingujący (śmiech).

 

Czy mieliście jakieś obawy przed wyprawą?

 

Tomek: Mnóstwo – ale nie dramatycznych. Baliśmy się chorób tropikalnych. Obawialiśmy się ludzi w krajach o nie najlepszej opinii, jak np. Zimbabwe, które później okazało się jednym z najfantastyczniejszych – pod względem ludzkim przede wszystkim.

 

Ela: Najbardziej obawialiśmy się tego nie przed wyjazdem, ale już w trakcie, kiedy np. Annette w Namibii stanowczo odradzała nam Zimbabwe. Mnie trochę zmroziło na przejściu granicznym Zambia-Zimbabwe, kiedy dziesiątki osób nas ostrzegały: „Nie jedźcie tą trasą, tam jest mnóstwo lwów!”. Bo ja najbardziej obawiałam się zwierząt.

 

Tomek: Ja po Botswanie przestałem przejmować się lwami – według mnie to jest niebezpieczeństwo w Afryce nieistniejące, tylko wyimaginowane, wymyślone przez lokalnych. Po tym, ile ich powinienem spotkać w Botswanie – a każdy napotykany pytał mnie o lwy, choć sam ich nigdy nie widział! – uznałem, że nie warto się nimi martwić. Bałem się słoni – to jest zwierzę, które było dla mnie realnym zagrożeniem.

 

Ela: A ja uważam, że lwy stwarzają zagrożenie – jest jakiś mały procent wśród tych zwierząt, które atakują ludzi i te właśnie trzeba brać pod uwagę. Zagrożenie chorobami oczywiście braliśmy pod uwagę, ale dla mnie to jest naturalne, bo towarzyszy mi zawsze w pracy w Afryce. Już na miejscu bałam się malarii mózgowej, kiedy Nico w Namibii ostrzegał nas przed zambijskimi komarami. Natomiast realnie bardzo zaczęłam się bać śpiączki afrykańskiej po pogryzieniu przez muchy tse-tse.

 

Tomek: Ja się bardziej bałem zatrucia pokarmowego, które mnie zresztą dopadło w Malawi. Główną i stałą moją obawą, która nie dopadała mojej żony, była wytrzymałość sprzętu. Przez 3-4 tygodnie w Namibii bałem się o rowery: czy nam nie pękną ramy, bagażniki, bo przez pierwszy tysiąc kilometrów mieliśmy bardzo obciążone sakwy – zapasową wodą i jedzeniem.

 

Ela: Były też obawy – już w trakcie – dotyczące tego, że coś nas „położy” i sprawi, że będziemy mieć wycięty tydzień z jazdy i że nie będzie czasu na dokończenie wyprawy. Musieliśmy wrócić do Polski na termin (na wesele kuzynki i rozliczenie z Urzędem Skarbowym).

 

Jak wyglądały przygotowania?

 

Tomek: Od strony merytorycznej zaufałem wiedzy i doświadczeniu  mojej żony, która spędza w Afryce sporo czasu pracując jako lider grup turystycznych. Ja zająłem się bardziej sprawą sprzętową, dobraniem i przygotowaniem odpowiednich rowerów, skompletowaniem części zapasowych, zorganizowaniem odpowiednich sakw, sprzętu biwakowego, narzędzi i zrobieniem listy rzeczy absolutnie niezbędnych jak np. Steripen (lampa do odkażania wody), powerbank itp.

 

Ela: Ja pisałam do mediów i do potencjalnych sponsorów, szukałam kontaktów na miejscu, sprawdzałam możliwości uzyskania wiz. Apteczka, która zajmowała nam jedną trzecią sakwy, też była moją działką.

 

Tomek: Prawdopodobnie wielu zapyta: „A jak przygotowywaliście się kondycyjnie?”. Wbrew powszechnemu pewnie przekonaniu nie trenowaliśmy pół roku: przed wyprawą wybraliśmy się tylko na kilka krótkich przejażdżek, głównie ze względu na brak czasu. Kondycję zdobywaliśmy „w boju”, czyli już na miejscu w Afryce.

 

Jaki kraj wspominacie najlepiej, a z którym wiążą się najgorsze wspomnienia?

 

Ela: Najlepiej wspominam Zimbabwe i Mozambik.

 

Tomek: I Zambię – była wspaniała przez kontrast z Namibią. Nagle zrobiło się zielono i ludzie zaczęli się do nas uśmiechać. Czarni ludzie.

 

Ela: W Namibii były sympatyczne kontakty z ludźmi, ale niemal tylko z białymi.

 

Tomek: Zdarzały się oczywiście przypadki kiedy ludzie się zatrzymywali, żeby nas ostrzec przed lwami, rozmowy z kłusownikami czy pracownikami parku. Zimbabwe, Mozambik – rewelacja zarówno pod względem krajobrazów, jak i ludzi – chyba najsympatyczniejsi na całej trasie. Jako zbiorowość.

 

Ela: Rzecz dla mnie najważniejsza to spotkania. Często przypadkowe, jak to z Kitty, ta dała nam namiar do Annette, u której spędziliśmy wspaniałą noc pełną opowieści, potem Mahendra, Nico…

 

Tomek: Dobre wspomnienie to też rzadko spotykane dobre jedzenie.

 

Ela: Natomiast najtrudniejsze dla mnie było Burundi – czułam się osaczona.

 

Tomek: Mnóstwo ludzi, bardzo blisko podchodzących, dotykających nas na każdym postoju. Człowiek się zatrzymuje i momentalnie zjawia się koło niego kilkadziesiąt osób, które zachowują się może nie wrogo, ale natarczywie, są mocno roszczeniowi, żądają pieniędzy, przyglądają się niechętnym wzrokiem. W Rwandzie ta natarczywość była trochę mniejsza, ale ludzie patrzyli na nas jak na intruzów.

 

Ela: Tam była cisza i dystans. Odnosiłam wrażenie, że oni wiedzą po co my, biali, tam przyjeżdżamy. Że oglądamy ślady tego, co zrobili 21 lat temu, kiedy wycięli prawie milion ludzi w 3 miesiące.

 

Tomek: Jesteśmy dla nich wyrzutem sumienia. Może też patrzą na nas trochę jak na winnych tej rzezi, bo jesteśmy biali; często mówi się, że to Europejczycy namieszali, podżegali do walk, a potem uciekli.

 

No właśnie, jak reagowali na Was Afrykańczycy?

 

Tomek: Pojedyncze osoby często pytały czy bierzemy udział w zawodach albo bijemy jakiś rekord, ile nam za to płacą, czy będziemy w księdze Guinnessa.

 

Ela: Albo czy to jest motorower i gdzie jest silnik. Bardzo często – mieliśmy już za sobą pierwszy tysiąc km – kiedy słyszeli skąd wyruszyliśmy, brakowało im słów, rzucali tylko: „ACH!”.

 

Tomek: Dla nich przejechanie takiego dystansu na rowerach jest absurdem i rzeczą z innej planety, sami jeżdżą maksymalnie kilkadziesiąt kilometrów.

 

Jak wyglądał Wasz typowy dzień podczas wyprawy?

 

Tomek: Wstawaliśmy z trudem między szóstą a siódmą… (śmiech). Bliżej szóstej.

 

Ela: Czasem nawet przed!

 

Tomek: Większość noclegów była pod namiotem. Zaczynaliśmy od kawy – jak już była, bo nie wszędzie można było ją dostać – potem robiliśmy śniadanie, zwijaliśmy śpiwory i karimaty. Składanie namiotu często zostawialiśmy na koniec, żeby mógł trochę przeschnąć z rosy i wydychanej przez nas pary wodnej czy nocnego deszczu. W sumie zajmowało nam to około dwóch godzin, nie udało nam się skrócić tego czasu (śmiech).

 

Ela: Tak naprawdę nie próbowaliśmy, bo w rzeczywistości zawsze jedliśmy śniadanie i piliśmy kawę na spokojnie i niejednokrotnie przy tej okazji debatowaliśmy na temat tego, co się działo czy co na bieżąco przeczytaliśmy o danym kraju.

 

Tomek: Startowaliśmy ok. ósmej, staraliśmy się przed obiadem zrobić ponad połowę dziennej średniej. 

 

Ela: To nam dawało poczucie, że możemy się zatrzymać na jedzenie bez wyrzutów sumienia.

 

Tomek: Początkowo zatrzymywaliśmy się na sjestę i w okolicach obiadu przesypialiśmy pół godzinki, później, gdy wjechaliśmy do krajów gęściej zaludnionych, ta drzemka została zastąpiona przez rozmowy z ludźmi.

 

Ela: Jechaliśmy mniej więcej do godziny szóstej, dokładniej: do momentu, kiedy słońce już było nisko. Staraliśmy się ok. godziny przed zapadnięciem zmroku znaleźć miejsce na nocleg. W guest housach spaliśmy regularnie w Kenii, a na campingach co drugi dzień w Namibii, w pozostałych krajach głównie na dziko, więc musieliśmy mieć czas na znalezienie miejsca. Czasem to była szkoła, innym razem kościół czy trawnik pod czyimś domem – zawsze trzeba było zapytać o pozwolenie na rozbicie namiotu, przy tej okazji często wołano szefa wioski, żeby nas oficjalnie powitał – a to trwało…

 

Tomek: Generalnie cały dzień jechaliśmy, a wieczorem poszukiwaliśmy noclegu, no i oczywiście wody. Na taki „dziki” nocleg potrzebowaliśmy ok. 6 litrów: 2 litry na wieczorne gotowanie, rano litr na kawę, litr dla Eli na mycie rąk przed zdejmowaniem i zakładaniem szkieł kontaktowych plus na mycie naczyń i dwa litry na start.

 

Ela: Przy mniejszej ilości wody zaczynałam się stresować. Kąpieli podczas noclegów z wyliczoną wodą nie było – tylko chusteczki nawilżające (śmiech).

 

Tomek: Przy dobrych układach, jeżeli np. nocowaliśmy przy studni, udawało się „wykąpać”. Mieliśmy własny prysznic campingowy, wiązaliśmy go do drzewa i po zapadnięciu zmroku dokonywaliśmy ablucji.

 

Ela: Od tego standardowego dnia były oczywiście odchylenia, jak np. u Anette w Namibii. Ona i jej mąż mieli fantastyczne historie do opowiedzenia, więc nie dość, że siedzieliśmy z nimi prawie do rana, to potem po śniadaniu rozmawialiśmy jeszcze do południa. Zdarzało się też, że na przekraczaniu granicy tracimy 2-3 godziny, bo sprawdzają nam temperaturę (wszędzie obowiązywał zaostrzony rygor w związku z zagrożeniem wirusem Ebola) albo dlatego, że brakło prądu i nie mają jak wydrukować wizy.

 

Tomek: Zdarzało się też, że któreś z nas gorzej się czuło, jechaliśmy wtedy wolniej albo musieliśmy się całkiem zatrzymać, zdarzały się długie, strome odcinki w górach, czasem pod wiatr, czy bardzo ciężkie drogi jak w Tanzanii niedaleko jeziora Tanganika: zakładaliśmy, że 180-kilomerowy odcinek zrobimy w 2,5 dnia, a jechaliśmy cztery! Droga była bardzo stroma i wyboista, czasem trzeba było rower prowadzić – pod górę, ale i w dół!

 

Ela: Zaraz po wjeździe do Tanzanii utknęliśmy, nie mogliśmy ruszyć z miejsca: kilka dni z rzędu jechaliśmy 40-45 km. Człowiek bardzo pokornieje, już nie mówi: „Jutro przejadę tyle i tyle”. Tylko: „Wyjedziemy o ósmej i będziemy jechać dopóki nam starczy sił”. Nie wiadomo, czy nie będzie burzy, podjazdu albo czy coś się nie wydarzy.


Drugą część wywiadu z Elą i Tomkiem można przeczytać tutaj

Więcej o ich wyprawie można przeczytać tutaj.

 Dokument bez tytułu